Za mną rekreacyjny weekend z Maryną oraz – częściowo – z Magdą (tzn. z Magdą w całości, to weekend był w częściach). Oprócz wylegiwania się nad Wisłą, wsłuchiwania w dancing na barce, sączenia wina z abażurów (bo przecież nie z lampek, skoro mają po 0,75 L) czy posilania się w Różach i źnie* – wybrałyśmy się do kina!
Za cel obrałyśmy Drzewo życia Terrence'a Mallicka, film, któremu na tegorocznym festiwalu w Cannes przyznano Złotą Palmę (Drzewo dostało Palmę, ciekawe ;-). I cóż... Zacznę od pozytywów: bardzo podobała mi się gra aktorska dzieci. Chętnie zobaczyłabym tych chłopców jeszcze kiedyś na ekranie. Całkiem interesujące były też elementy realistyczne, przedstawiające relacje między ojcem, oficerem lotnictwa (Brad Pitt), jego żoną (Jessica Chastain) i trzema synami. Ujęły mnie niektóre zdjęcia.
Ale poza tym... niewiele. Długie sekwencje przedstawiające stworzenie świata, walkę żywiołów, ruchy planet, wybuchy wulkanu... a wszystko to zilustrowane patetyczną muzyką. Dla mnie, przyznaję, dość nużące. A gdy na ekran wstąpiły wygenerowane komputerowo dinozaury, zareagowałam jak... no dobrze, może nie jak na lisa w Antychryście, ale sceptycznie ;-)
Domyślam się, że Drzewo życia miało być refleksją nad miejscem człowieka we wszechświecie, rozważaniami nad rolą jednostkowego dramatu (śmierć syna) wobec losów Ziemi, impresją na temat prób odnalezienia się ludzi wobec Absolutu itp. Jednak wyszła z tego mozaika klisz i ogranych motywów. Trochę Księgi Hioba, trochę Parku Jurajskiego, trochę Mikro- (a trochę Makro!) kosmosu, trochę melodramatu... Nie był to z pewnością najgorszy film, jaki widziałam, ale trącił moralizatorstwem, czego nie lubię. Ot, taki... Kurs wrażliwości dla opornych.
Zapamiętam z pewnością kilka kameralnych scen, parę rysów postaci, elementy gry aktorskiej. Niestety – nic nie poradzę – chwilami Drzewo życia było dla mnie głupie jak pień.
P.S. Sean Penn też wystąpił, owszem ;-)
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
* W Toruniu znajduje się restauracja o nazwie Róże i zen. Miejsce sympatyczne, bardzo lubię ich ogródek otoczony murami, ale nazwa... cóż, dość osobliwa ;-) Delektując się tam tartą i herbatą (a jednocześnie – próbując pośród róż wyniuchać zen!), stwierdziłyśmy z Maryną, że aby nazwa brzmiała bardziej swojsko, będziemy odmieniać zen jak sen – stąd: do Róż i znu, o Różach i źnie itp. ;-)
Za cel obrałyśmy Drzewo życia Terrence'a Mallicka, film, któremu na tegorocznym festiwalu w Cannes przyznano Złotą Palmę (Drzewo dostało Palmę, ciekawe ;-). I cóż... Zacznę od pozytywów: bardzo podobała mi się gra aktorska dzieci. Chętnie zobaczyłabym tych chłopców jeszcze kiedyś na ekranie. Całkiem interesujące były też elementy realistyczne, przedstawiające relacje między ojcem, oficerem lotnictwa (Brad Pitt), jego żoną (Jessica Chastain) i trzema synami. Ujęły mnie niektóre zdjęcia.
Ale poza tym... niewiele. Długie sekwencje przedstawiające stworzenie świata, walkę żywiołów, ruchy planet, wybuchy wulkanu... a wszystko to zilustrowane patetyczną muzyką. Dla mnie, przyznaję, dość nużące. A gdy na ekran wstąpiły wygenerowane komputerowo dinozaury, zareagowałam jak... no dobrze, może nie jak na lisa w Antychryście, ale sceptycznie ;-)
Domyślam się, że Drzewo życia miało być refleksją nad miejscem człowieka we wszechświecie, rozważaniami nad rolą jednostkowego dramatu (śmierć syna) wobec losów Ziemi, impresją na temat prób odnalezienia się ludzi wobec Absolutu itp. Jednak wyszła z tego mozaika klisz i ogranych motywów. Trochę Księgi Hioba, trochę Parku Jurajskiego, trochę Mikro- (a trochę Makro!) kosmosu, trochę melodramatu... Nie był to z pewnością najgorszy film, jaki widziałam, ale trącił moralizatorstwem, czego nie lubię. Ot, taki... Kurs wrażliwości dla opornych.
Zapamiętam z pewnością kilka kameralnych scen, parę rysów postaci, elementy gry aktorskiej. Niestety – nic nie poradzę – chwilami Drzewo życia było dla mnie głupie jak pień.
P.S. Sean Penn też wystąpił, owszem ;-)
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
* W Toruniu znajduje się restauracja o nazwie Róże i zen. Miejsce sympatyczne, bardzo lubię ich ogródek otoczony murami, ale nazwa... cóż, dość osobliwa ;-) Delektując się tam tartą i herbatą (a jednocześnie – próbując pośród róż wyniuchać zen!), stwierdziłyśmy z Maryną, że aby nazwa brzmiała bardziej swojsko, będziemy odmieniać zen jak sen – stąd: do Róż i znu, o Różach i źnie itp. ;-)
Rety, z calego "antychrysta", ktorego nie ogladalem, podobala mi sie wlasnie scena z lisem!
OdpowiedzUsuńHurric;]
To jest film o miłości, o jej głębi, jej prawdziwych źródłach. Skoro tego nie czujesz ,musisz być bardzo smutną i zgorzkniałą osobą.
OdpowiedzUsuń@Anonimowy 2 (ten od głębokiej miłości z prawdziwego źródła) - nie potwierdzam Twojej opinii o Ewenemencie:)
OdpowiedzUsuńZnam i lubię Róże i zen, ale za każdym razem, gdy tam jestem (a nie jestem często, bo mieszkam w Krakowie) i mnie nurtuje i zastanawia nazwa, która nijak nie pasuje do lokalu. Róże i stare koronki to może i owszem, ale Róże i zen - o nie.
OdpowiedzUsuńTytuł notki powinien chyba brzmieć: "Kobiety, kino i śpiew"? A co do nazwy "Róże i Zen", to jest bardzo dobra. Kwestia tego, jak rozumie się Zen.
OdpowiedzUsuńEwenement jak zwykle stara się znaleźć jakiś pozytywny element dzieła.....Rzeczywiście dziecięcy aktorzy wypadli naturalnie i przekonująco, mnie zresztą zawsze wzruszają obrazy więzi między rodzeństwem, ale cała reszta.....Nie wiem, czy Sean Pen wypowiedział w tym filmie choć jedno zdanie?? Film jest słaby, potwornie nudny - nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek tak wynudziła w kinie - a poszukiwania sensu życia chwilami śmieszne (scena z dinozaurami). Gdyby jeszcze to wszystko trwało 1,5 godziny to może dałoby się znieść. A tak strata czasu, choć w moim przypadku w bardzo miłym towarzystwie :)
OdpowiedzUsuńSlyszałem podobne opinie o tym filmie - że dużo wzniosłości, a mało emocji.
OdpowiedzUsuńAle istnieje prawdopodobieństwo, że też przegapiłem głębię;-)
....no i jak Sean to Penn, rzecz jasna.
OdpowiedzUsuńHurric - :-)
OdpowiedzUsuńRobert, a właśnie, że nie, ja potwierdzam!:-)
Zosik, no proszę - miło, że wpadasz i że też lubisz ten lokal. Ja dla odmiany z przyjemnością wybrałabym się do Krakowa...:-)
Arku, a jak rozumiesz Zen?
Demis rusos - oj, nie zawsze znajduję pozytywne strony, wierz mi ;-) Ale towarzystwo z pewnością najlepsze z całego seansu!
Anonimowy, niewykluczone ;-)
Arku nie rozumie Zen... Arku blefował...
OdpowiedzUsuńA czemu "Kobiety, kino i śpiew" (jak zasugerował jeden z komentujących)? Chodzi o to inna kolejność w powiedzonku czy że chronologia wydarzeń powinna być oddana?:)
OdpowiedzUsuńJa częściej spotykam się chyba z "wino, kobiety i śpiew", choć i "kobiety, wino i śpiew" zdarzyło mi się słyszeć:)
(zresztą, kobiety + wino + śpiew to coś, co "słychać" zawsze donośnie;))
Oj, zgadzam się z Waszymi głosami krytycznymi wobec "Drzewa" - moim zdaniem stanowczo przereklamowany.
OdpowiedzUsuńWidziałam ten film i również wydał mi się przydługi. Ale co zabawne, plakat oglądam z przyjemnością - miło jest przypomnieć sobie te barwne kadry... Zdecydowanie lepiej przyswaja się je w małych dawkach!:-)
OdpowiedzUsuńW takim razie zapraszam do Krakowa, a nawet, jeśli wyrazisz taką chęć, to służę za przewodnika :-)
OdpowiedzUsuńZosik, kiedy uda mi się wybrać, na pewno dam znać, dziękuję :-)
OdpowiedzUsuń