Urodził się dokładnie 30 lat temu – w miejscowości, do której jeździłam czasem z rodzicami. Kto wie, może kiedyś przebiegał przez rynek z kolegami, kiedy ja, w dżinsowych ogrodniczkach, kupowałam z mamą pocztówki (pocztówki trzeba było kupić, nawet jeśli miejscowość wypoczynkowa leżała 20 km od naszego domu).
W podstawówce chodził na szkolne dyskoteki ubrany we flanelową koszulę w kratę (pamiętacie te koszule? to był prawdziwy hit!). Kiedy na piątkowej dyskotece zatańczył z jakąś dziewczyną (w rytm piosenki Iry czy Briana Adamsa), w poniedziałek obowiązkowo zakładał tę samą koszulę – żeby jego wybranka miała szansę go rozpoznać. Ja w tym czasie – do melodii tych samych piosenek – snułam równie misterne plany, np. jak wyglądać na kogoś, komu nie zależy, by być poproszonym do tańca? albo rozważałam, czy sweter z wielką, kolorową parasolką nadaje mi wygląd dorosłej?. Spotykaliśmy się, być może, od czasu do czasu – maszerując z rodzicami na Chemiku, stadionie-targowisku, gdzie kupowało się odzież... tzn. koszule w kratę i swetry w parasolki.
On w dzieciństwie lubił odwiedzać Muzeum Wojska Polskiego – ja nieopodal przesiadywałam u taty w pracy, zachwycona możliwościami komputera i programu graficznego Paint. Muzeum wydawało mi się wybitnie nudne, bo było na wyciągnięcie ręki – dostępne, więc mało pociągające. On wśród czołgów, ja przed monitorem – mogliśmy być 10 minut od siebie.
Potem, gdy on chodził do liceum – położonym rzut beretem od mojego – regularnie maszerował na przerwach po zapiekanki – do budki na Placu Wolności. Kto wie, może kiedyś, gdy stałam w kolejce przy tej samej budce, zastanowił mnie fakt, że ktoś ortodoksyjnie zamawia zapiekanki bez ketchupu. Nie poświęciłam temu jednak zbyt wiele uwagi. Oboje byliśmy zbyt zajęci rozgryzaniem swojego nastoletniego życia – tak odległego od szorstkiej i nudnej dorosłości, która z pewnością nadejdzie, gdy skończymy np. 30 lat.
Jak się okazało, on chodził wtedy do klasy z paroma osobami z mojego podwórka – nigdy jednak nasze drogi nie skrzyżowały się z tego powodu. W wolnych chwilach on trenował piłkę nożną, ja rysowałam plakaty dla samorządu szkolnego i każde z nas wykazywało zerowe zainteresowanie formą spędzania czasu tego drugiego.
Co jakiś czas on wybierał się na mecz lokalnej drużyny – na stadion, naprzeciwko którego mieszkałam. Gdy on śledził rozgrywki piłkarskie, wymachując swoim pierwszym klubowym szalikiem, ja – przechadzając się z bratem i psem wzdłuż płotu – myślałam z niechęcią o kibicach, których obecność denerwuje naszego wilczur.
Po maturze wyjechał do Torunia – podobnie, jak ja. Tam odwiedzaliśmy różne miejsca, mieliśmy zajęcia na różnych wydziałach – i tylko przypadek sprawił, że gdy szukałam pokoju, brat podsunął mi namiar na mieszkanie studenckie... I nagle on, po tych wszystkich ścieżkach, które wydeptaliśmy oddzielnie, znalazł się za ścianą.
Bardzo łatwo się minąć. Cieszę się, że nam jednak udało się spotkać. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mój R.
W podstawówce chodził na szkolne dyskoteki ubrany we flanelową koszulę w kratę (pamiętacie te koszule? to był prawdziwy hit!). Kiedy na piątkowej dyskotece zatańczył z jakąś dziewczyną (w rytm piosenki Iry czy Briana Adamsa), w poniedziałek obowiązkowo zakładał tę samą koszulę – żeby jego wybranka miała szansę go rozpoznać. Ja w tym czasie – do melodii tych samych piosenek – snułam równie misterne plany, np. jak wyglądać na kogoś, komu nie zależy, by być poproszonym do tańca? albo rozważałam, czy sweter z wielką, kolorową parasolką nadaje mi wygląd dorosłej?. Spotykaliśmy się, być może, od czasu do czasu – maszerując z rodzicami na Chemiku, stadionie-targowisku, gdzie kupowało się odzież... tzn. koszule w kratę i swetry w parasolki.
On w dzieciństwie lubił odwiedzać Muzeum Wojska Polskiego – ja nieopodal przesiadywałam u taty w pracy, zachwycona możliwościami komputera i programu graficznego Paint. Muzeum wydawało mi się wybitnie nudne, bo było na wyciągnięcie ręki – dostępne, więc mało pociągające. On wśród czołgów, ja przed monitorem – mogliśmy być 10 minut od siebie.
Potem, gdy on chodził do liceum – położonym rzut beretem od mojego – regularnie maszerował na przerwach po zapiekanki – do budki na Placu Wolności. Kto wie, może kiedyś, gdy stałam w kolejce przy tej samej budce, zastanowił mnie fakt, że ktoś ortodoksyjnie zamawia zapiekanki bez ketchupu. Nie poświęciłam temu jednak zbyt wiele uwagi. Oboje byliśmy zbyt zajęci rozgryzaniem swojego nastoletniego życia – tak odległego od szorstkiej i nudnej dorosłości, która z pewnością nadejdzie, gdy skończymy np. 30 lat.
Jak się okazało, on chodził wtedy do klasy z paroma osobami z mojego podwórka – nigdy jednak nasze drogi nie skrzyżowały się z tego powodu. W wolnych chwilach on trenował piłkę nożną, ja rysowałam plakaty dla samorządu szkolnego i każde z nas wykazywało zerowe zainteresowanie formą spędzania czasu tego drugiego.
Co jakiś czas on wybierał się na mecz lokalnej drużyny – na stadion, naprzeciwko którego mieszkałam. Gdy on śledził rozgrywki piłkarskie, wymachując swoim pierwszym klubowym szalikiem, ja – przechadzając się z bratem i psem wzdłuż płotu – myślałam z niechęcią o kibicach, których obecność denerwuje naszego wilczur.
Po maturze wyjechał do Torunia – podobnie, jak ja. Tam odwiedzaliśmy różne miejsca, mieliśmy zajęcia na różnych wydziałach – i tylko przypadek sprawił, że gdy szukałam pokoju, brat podsunął mi namiar na mieszkanie studenckie... I nagle on, po tych wszystkich ścieżkach, które wydeptaliśmy oddzielnie, znalazł się za ścianą.
Bardzo łatwo się minąć. Cieszę się, że nam jednak udało się spotkać. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, mój R.
Zegar Pavla Sidorenko – taki sam dostałam od R. na gwiazdkę
(czy dostrzegacie tam koty?)
(czy dostrzegacie tam koty?)
to wszystkiego najlepszego! dla Was obojga ;)
OdpowiedzUsuńtiliqua
Pięknie napisane:)
OdpowiedzUsuńWszystkiego najlepszego Robert.
Ładnie napisane, choć ten tytuł z piosenki o lesbijskiej miłości nie bardzo pasuje;)
OdpowiedzUsuńO jaki ładny tekst.
OdpowiedzUsuńPrzypomniała mi się taka scena z klasyka romansideł, czyli "Kiedy Harry poznał Sally". Tam co jakiś czas są wstawki, w których pary starszych ludzi opowiadają jak się poznali i zostali małżeństwem. Gdzieś w połowie filmu jest właśnie para, która opowiada o tym, że urodzili się w jednym szpitali w odstępie kilku dni, całe życie mieszkali obok siebie, w podobnym okresie przeprowadzili się do innej dzielnicy i nadal mieszkali obok siebie, później pracowali w jednym szpitalu, a poznali się dopiero kilka lat po tym, kiedy przypadkiem wpadli na siebie w windzie w hotelu w jeszcze innym mieście :).
Wszystkiego najlepszego!
Dzięki za ciepłe słowa!
OdpowiedzUsuńAnonimowy, a czym się różni jedna miłość od drugiej?;-)
Besame - urocza historia:-)
Piękna, wręcz wzruszająca-jak dla mnie-notka.
OdpowiedzUsuńNajlepsze życzenia dla drugiej połówki!
Nie dam głowy, ale chyba widziałam te zegary w Centre Pompidou... Są piękne! My mamy taki z całej płyty, z VOXa :-)
OdpowiedzUsuńSympatyczna notka o okrągłej rocznicy urodzin :-)
Piękna opowieść, a najlepsze jest to, że zakończona happy endem:)
OdpowiedzUsuńhttp://www.weronkaka.com/2011/03/przyjechao-do-mnie.html
OdpowiedzUsuńHaha, świetna historia o koszulach w poniedziałek:-))
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za komentarze. Veronica - Tobie dodatkowo za wyróżnienie, wkrótce się nim zajmę:-)
OdpowiedzUsuń