Nie wszystko na tej płycie mnie przekonuje, ale to zdanie musiało, po prostu musiało do mnie trafić.
Jezus Marię Peszek kupiliśmy wczoraj. Na razie się z nią oswajam – jest bardziej popowa od poprzednich, ale i mniej efekciarska. Za Miasto manią przepadam, Marię awarię i jej muchomory również pożeram z apetytem – obie działają na mnie energetyzująco (do dziś pamiętam ogień Marii Peszek na awaryjnym koncercie w OdNowie).
Z tą płytą jest inaczej. Nie oczarowała mnie od razu, ale czuję, że za to ma szansę zapisać się w mojej głowie mocniej. Zaczynając od języka (bo nawet odbiór muzyki zaczynam od języka): kilka fraz ujęło mnie z miejsca, jak: za kreską kreska, aż będę niebieska albo zjednoczone stany lękowe. Inne wydały mi się trochę banalne i trochę zbyt oczywiste.
Ale zasadniczo (dopisuję po kwadransie od rozpoczęcia notki) im dłużej słucham, tym bardziej przenikliwa i tym smutniejsza wydaje mi się ta płyta. A im smutniejsza, tym bardziej do mnie przemawia. Zwłaszcza ta prosta, a tak dotkliwa fraza, z którą się ostatnio identyfikuję: Jezus Maria, nie ogarniam.
Odchodząc od wątków osobistych – powiem Wam, że w przypadku Jezus Marii zaliczyłam amplitudę emocji. Najpierw, jeszcze przed wydaniem płyty, przeczytałam w Polityce świeżutki wywiad Jacka Żakowskiego z artystką – dostępny teraz w sieci. I pomyślałam: eee, no dobra, kolejna kreacja artystki. Przy pierwszej płycie Peszek występowała w mediach jako wcielony żywioł miasta, ucieleśnienie energii metropolii – świetnie, przekonująco, tworząc zgrabny kontekst dla swojej płyty. Przy drugiej emanowała zmysłowością, zachwycała bezpretensjonalnym podejściem do seksu, autoironią i błyskotliwością. Znowu bardzo ładnie, znowu spójnie i konsekwentnie, ale odbierałam to coraz bardziej jako sceniczną kreację, skoncentrowaną wokół terminu premiery. „Tym razem będzie depresyjnie, OK” – przyjęłam przy lekturze Polityki, bez większego entuzjazmu, ciekawa płyty, ale niekoniecznie ciekawa wypowiedzi artystki. Pamiętałam, że Peszek w którymś z dawnych wywiadów mówiła, że promocja płyty wymaga aktywności i jeśli na tym odcinku odniesie sukces, potem ma wiele miesięcy spokoju, może żyć z dala od mediów, spokojnie pracować nad nowym materiałem, szlifować pomysły. Doszłam więc do wniosku, że to ten promocyjny zastrzyk aktywności, niekoniecznie wiarygodny, ale jak zwykle wyrazisty, utrzymany w ściśle określonym stylu.
Zupełnie jednak nie oburzyło mnie to, co potem okazało się źródłem szumu w mediach – że Peszek leczyła się z depresji na azjatyckiej wyspie, zmagała się z lękami w hamaku w Bangkoku itp. Bo OK, jest to rzecz również dla mnie abstrakcyjna i nieosiągalna. Ale też sama artystka w wywiadzie z Żakowskim stwierdza: Ale byłam w uprzywilejowanej sytuacji. Miałam wsparcie bliskich. Stać mnie było, żeby zapłacić bardzo dobremu terapeucie. I mogłam przestać pracować, żeby wyjechać z Polski na pół roku. O czym więc tu gadać? Czym się oburzać? Czy Peszek rzeczywiście jest oderwana od rzeczywistości? Moim zdaniem nie.
Dlatego na falę krytyki zareagowałam przekornie i tym bardziej było mi spieszno do płyty. Zachęcam Was do przesłuchania Jezus Marii, a także obejrzenia Marii Peszek w Tygodniku Kulturalnym (występuje na końcu, w kilkuminutowej rozmowie). To krótka wypowiedź, spokojna i zrównoważona, ale moim zdaniem warto jej posłuchać. A potem już tylko płyty.
Trzymajcie się, Kieszeniarze. I ogarniajcie.
Z tą płytą jest inaczej. Nie oczarowała mnie od razu, ale czuję, że za to ma szansę zapisać się w mojej głowie mocniej. Zaczynając od języka (bo nawet odbiór muzyki zaczynam od języka): kilka fraz ujęło mnie z miejsca, jak: za kreską kreska, aż będę niebieska albo zjednoczone stany lękowe. Inne wydały mi się trochę banalne i trochę zbyt oczywiste.
Ale zasadniczo (dopisuję po kwadransie od rozpoczęcia notki) im dłużej słucham, tym bardziej przenikliwa i tym smutniejsza wydaje mi się ta płyta. A im smutniejsza, tym bardziej do mnie przemawia. Zwłaszcza ta prosta, a tak dotkliwa fraza, z którą się ostatnio identyfikuję: Jezus Maria, nie ogarniam.
Odchodząc od wątków osobistych – powiem Wam, że w przypadku Jezus Marii zaliczyłam amplitudę emocji. Najpierw, jeszcze przed wydaniem płyty, przeczytałam w Polityce świeżutki wywiad Jacka Żakowskiego z artystką – dostępny teraz w sieci. I pomyślałam: eee, no dobra, kolejna kreacja artystki. Przy pierwszej płycie Peszek występowała w mediach jako wcielony żywioł miasta, ucieleśnienie energii metropolii – świetnie, przekonująco, tworząc zgrabny kontekst dla swojej płyty. Przy drugiej emanowała zmysłowością, zachwycała bezpretensjonalnym podejściem do seksu, autoironią i błyskotliwością. Znowu bardzo ładnie, znowu spójnie i konsekwentnie, ale odbierałam to coraz bardziej jako sceniczną kreację, skoncentrowaną wokół terminu premiery. „Tym razem będzie depresyjnie, OK” – przyjęłam przy lekturze Polityki, bez większego entuzjazmu, ciekawa płyty, ale niekoniecznie ciekawa wypowiedzi artystki. Pamiętałam, że Peszek w którymś z dawnych wywiadów mówiła, że promocja płyty wymaga aktywności i jeśli na tym odcinku odniesie sukces, potem ma wiele miesięcy spokoju, może żyć z dala od mediów, spokojnie pracować nad nowym materiałem, szlifować pomysły. Doszłam więc do wniosku, że to ten promocyjny zastrzyk aktywności, niekoniecznie wiarygodny, ale jak zwykle wyrazisty, utrzymany w ściśle określonym stylu.
Zupełnie jednak nie oburzyło mnie to, co potem okazało się źródłem szumu w mediach – że Peszek leczyła się z depresji na azjatyckiej wyspie, zmagała się z lękami w hamaku w Bangkoku itp. Bo OK, jest to rzecz również dla mnie abstrakcyjna i nieosiągalna. Ale też sama artystka w wywiadzie z Żakowskim stwierdza: Ale byłam w uprzywilejowanej sytuacji. Miałam wsparcie bliskich. Stać mnie było, żeby zapłacić bardzo dobremu terapeucie. I mogłam przestać pracować, żeby wyjechać z Polski na pół roku. O czym więc tu gadać? Czym się oburzać? Czy Peszek rzeczywiście jest oderwana od rzeczywistości? Moim zdaniem nie.
Dlatego na falę krytyki zareagowałam przekornie i tym bardziej było mi spieszno do płyty. Zachęcam Was do przesłuchania Jezus Marii, a także obejrzenia Marii Peszek w Tygodniku Kulturalnym (występuje na końcu, w kilkuminutowej rozmowie). To krótka wypowiedź, spokojna i zrównoważona, ale moim zdaniem warto jej posłuchać. A potem już tylko płyty.
Trzymajcie się, Kieszeniarze. I ogarniajcie.
"...aż będę niebieska" to zdaje się z Osieckiej :-)
OdpowiedzUsuńTeż mi się podobają płyty Marii - i również głównie ze względu na warstwę językową. Bardzo lubię dobre teksty, często wtedy przymykam oczy na niedoskonałość w innych kwestiach muzycznych.
Ale jakoś nie umiem - w przeciwieństwie do większości ludzi - relaksować się przy muzyce. Tej ze słowami. To dla mnie zbyt angażujące, jak czytanie książek, skupiam się i wchodzę w inny świat, który nie pozwala mi na dolce far niente.
Przy jakiej muzyce Ci się najlepiej pracuje? :-)
Tak, Olgo, podoba mi się właśnie to igranie z pierwowzorem Osieckiej, z tym odrobinę pensjonarskim "do łezki łezka" i "smutnym kolorem blue". Swoją drogą i jedna, i druga piosenka o smutku, a jak różne stoją za nimi temperamenty.
OdpowiedzUsuńCo do "muzyki ze słowami" - zgadzam się całkowicie. Też wsiąkam, też się wsłuchuję, śpiewam z wokalistami... i też się nie relaksuję ;)
A pracuje mi się najlepiej przy muzyce instrumentalnej albo z jakimś nieagresywnym obcojęzycznym wokalem. Mam np. taką dwupłytową składankę (czy ktoś używa jeszcze tego słowa?) z muzyką filmową Allena - jest idealna jako tło. Trochę staroświecka, trochę sentymentalna, bez większych zmian tempa... Brzęczy sobie i jazzuje, a ja piszę :) A ponieważ płyty są dwie, nie nudzi się, kiedy pracuję długo.
Próbowałam tego samego z soundtrackiem "Vicky, Crostiny, Barcelony", ale tam jednak energia mnie porywa ;) Za to stanowczo NIE mogę pracować przy gadaniu - dziennikarzach radiowych, konferansjerce itp. A Ty, masz swoje patenty sprzyjające pracy? :)
jak dla mnie to najbardziej prawdziwa płyta marii. dużo smutku, ale też i dużo krzyku. od pierwszego przesłuchania porwała mnie przede wszystkim tekstowo, a chwilę później - i muzycznie.
OdpowiedzUsuńTe oczy w tle to myślałem, że Twoje ;)
OdpowiedzUsuńkundle odmieńcy
OdpowiedzUsuńśmieci wariaci
obywatele degeneraci
ej duszy podpalacze
róbmy dym
Marię Peszek polubiłem natychmiast, właśnie ze względu na sposób w jaki operuje słowem. A najnowsza płyta ma jeszcze do tego pazur.
Właśnie sobie przyniosłam świeżutką prosto ze sklepu i zaraz będę włączać! Miasto manię lubię bardzo, za Marią awarią nie przepadam. Zobaczymy co wyjdzie z trzeciego podejścia :)
OdpowiedzUsuń