wtorek, 23 kwietnia 2013

Wystarczająco dobra

Ktoś mądry powiedział mi dzisiaj, że jestem dla siebie zbyt surowym krytykiem. Że bagatelizuję swoje sukcesy, a porażkom nadaję nadmierne znaczenie. Że nad celem, o którym myślałam od tygodni, w momencie, gdy uda mi się osiągnąć, natychmiast przechodzę do porządku dziennego i z miejsca wyznaczam następny, jeszcze bardziej wyśrubowany, odległy, ambitny.


Zadziwiająco zbiegło się to z moimi rozmyślaniami z ostatnich tygodni. Ze zgrozą zauważyłam, że trwam w dzikim przekonaniu o konieczności nieustannego postępu, ciągłego rozwoju, intensywnego dążenia, by wszystko, co robię, robić jeszcze lepiej, szybciej, skuteczniej, bardziej pomysłowo... Słyszę ten wewnętrzny, autorytarny głos szczególnie wyraźnie, odkąd jestem dyrektor kreatywną, ale i wcześniej był donośny.

Nie ukrywajmy, częściowo wynika to ze specyfiki pracy w reklamie, gdzie faktycznie, zawsze można zrobić coś lepiej, szybciej, taniej – zawsze klient może być BARDZIEJ zadowolony. Drugi powód to konkretne środowisko pracy, w którym istotnie często słyszę, żebym spróbowała coś usprawnić lub przyspieszyć. Ale to tylko jedna strona medalu – druga (i na tą, dla odmiany, mam wpływ, jak przy źródłach satysfakcji z Żyj tak, jak chcesz) to moje własne postrzeganie drogi rozwoju.

Absurdalne, bezkompromisowe, zupełnie nie wiem, kiedy wyhodowane (bo właściwie nie pamiętam czasów sprzed niego) przeświadczenie, że TRZEBA lepiej, że każdy kolejny rok ma być etapem postępu, ma przesuwać nas o krok naprzód w wiedzy/ kompetencjach/ doświadczeniu/ profesjonalizmie, niepotrzebne dopisać. Zupełnie, jakbym miała wdrukowaną w świadomość wizję życia jako linii wiodącej konsekwentnie w górę, bez prawa do wahań, spadków czy nawet etapów neutralnych. Jakby należało wciąż tłuc się kijem po plecach i wyznaczać coraz to nowe marchewki. Jakby fakt, że się coś osiągnęło, był wstydliwy, jakby nie należało go artykułować, a zamiast tego – zagryźć zęby i maszerować za nowym celem, wyznaczonym przez innych albo przez własnego wewnętrznego krytyka.


Zatrzymałam się na chwilę nad swoją sytuacją zawodową (bo to ona najczęściej napędza mnie do łapczywej postawy więcej, szybciej, lepiej) i pomyślałam: Wyobraź sobie, że za 5 lat... nic się nie zmienia. Jesteś nadal dyrektor kreatywną, w tej samej firmie. Pracujesz tak, jak teraz – masz określone kompetencje, określony styl pracy, ale nie rewolucjonizujesz, nie szukasz żadnych nowych rozwiązań, okazji do rozwoju i doskonalenia. Jesteś jakaś. Wystarczająca. Z zaskoczeniem zauważyłam, że ta perspektywa jest... przyjemna. Status quo brzmi kusząco. Postanowiłam więc teraz w swojej sytuacji zawodowej pobyć. Nie wspinać się nigdzie. Zachować to, co dobre i zwyczajnie, bez dalekosiężnych założeń, przekonać się, co z tego wyniknie.

A jak jest u Was – czy umiecie sami przed sobą przyznać się do sukcesu? Potraficie docenić swoje osiągnięcia tak, jak doceniacie je u innych, czy też – podobnie jak ja – szybko dochodzicie do wniosku, że jeśli coś Wam się udało, to „musiało być łatwe”? Sama się śmieję, że gdyby ktoś na chłodno, w spokojnej rozmowie zapytał mnie, czy zaczynając pracę w agencji, planowałam dotrzeć do funkcji dyrektor kreatywnej, odpowiedziałabym, że absolutnie nie. W ogóle niczego nie planowałam – pracowałam spontanicznie, sądziłam, że na stanowisko kierownicze pracuje się 20 lat, a kreatywnym był wówczas jeden z właścicieli firmy. Nie przyszłoby mi to do głowy – a tymczasem jestem. Jestem. I co? Oczywiście myślę, że to musiało być proste jak barszcz. (Swoją drogą, nigdy nie ugotowałam barszczu).

Życzę Wam dużo wiary we własne siły i umiejętności celebrowania sukcesów. Zwłaszcza jeśli jesteście kobietami, bo to u nich (u nas) częściej dostrzegam postawę: Udało mi się, to musiał być przypadek... Od dziś będę starała się jeszcze bardziej! zamiast Osiągnęłam coś – jestem dobra! Guzik prawda. Jesteście dobre.

P.S. Chwilowo wróciłam do dawnych szat Kieszeni, bo superekstraśny szablon dynamiczny okazał się nieobliczalny w kwestii komentowania. Czyli krok wstecz zamiast kroku naprzód. Choć nie wiem, czy na stałe, to poniekąd w temacie dzisiejszego wpisu.

17 komentarzy:

  1. O, da się znowu normalnie czytać Kieszenie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Maith, nie obiecuję, że na stałe ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Niczego Ci dzisiaj (wczoraj) nie mówiłem! Pozdrawiam.
    Mondry.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha, wiedziałam, że na tych Mądrych szybko posypią się kandydatury!

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zwykle trafnie ujęłaś w słowa to, co mnie samej chodzi po głowie. Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
  6. "Udało mi się, to musiał być przypadek... Od dziś będę starała się jeszcze bardziej!" - oooj, znam to z życia :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Droga ewenement, cieszę się, że poruszyłaś ten temat, bo sama zmagam się z podobnymi myślami. W mediach, na pierwszych stronach gazet wciąż widać ludzi, którzy zachłystują się sukcesem, wydają się stworzeni, by błyszczeć, sprawiają wrażenie, jakby ich osiągnięcia (czy częściej popularność, a to nie zawsze idzie w parze) były naturalną koleją rzeczy, należały im się. I jakby całe życie wzrastali w przekonaniu, że czeka ich sukces.

    Ja tak nie mam. Podobnie jak Ty, mam skłonność do obniżania rangi swoich osiagnięć, zdarza mi się je "przeoczyć", szybko szukam nowego celu, bo neizręcznie mi mówić o jakimś sukcesie (może z obawy, że ktoś go zakwestionuje, więc wolę zrobić to sama - profilaktycznie?). I bardzo identyfikuję się ze zdaniem: "przeświadczenie, że TRZEBA lepiej, że każdy kolejny rok ma być etapem postępu, ma przesuwać nas o krok naprzód w wiedzy, kompetencjach, doświadczeniu, profesjonalizmie". Łapię się na tej ostrej zasadzie co roku, gdy zaczyna się Nowy Rok, a ja stwierdzam, że w minionym zrobiłam za mało, rozwinęłam się za mało, nie wyróżniłam się w swojej branży tak, jak bym mogła.

    Wraz z Tobą będę pracować, żeby to zmienić. :)
    Anna

    OdpowiedzUsuń
  8. Samo dążenie do przodu jest dobre. Prawda? Prawda?!

    Tak zawsze myślałam. Dlatego sama się wpędziłam swego czasu w ślepy zaułek bycia nieskazitelną. To było wtedy, kiedy miałam nielubianą pracę, raczej przypadkową, więc odwalałam ją na odczep się, a później zabierałam się za bycie Perfekcyjną Panią Domu, NieŻoną Idealną, Córką Bez Skazy, Master Chefem i Najmilszą Studentką.

    Same te próby tak mnie męczyły, że po pewnym czasie wolałam po pracy położyć się na kanapie. I skręcać się targana wyrzutami sumienia, bo prasowanie czeka, bo obiad niezrobiony, bo dawno nie byłam u rodziców, bo egzamin zdany na 4+, a mogło być 5, bo nie chciało mi się zrobić makijażu i pewnie już nie wyglądam fajnie dla mojej drugiej połówki.

    Potem mi minęło. Znalazłam moją pracę kochaną, której się poświęcam, i zrozumiałam, że nie da się być jednocześnie świetną we wszystkim. Że taniec amatorski czy gotowanie dla przyjemności wcale nie są gorsze od bycia zawodowcem w tych dziedzinach. Poprzestawiałam sobie priorytety i jestem spokojniejsza, czego każdemu życzę.

    Jazda przez życie samochodem, który nie ma hamulców ani bocznych okien potrafi być potwornie męcząca. Dlatego życzę Ci, żebyś jak najszybciej przesiadła się na rower czy na konia. Może podróż nie będzie taka szybka i wygodna - ale za to jakie widoki wokół!

    OdpowiedzUsuń
  9. To, co napisała Olga Cecylia jest piękne. Nic dodać, nic ująć. Podpisuję się pod tym obiema rękoma.
    P.S. Wybrałabym rower, bo łatwiej nad nim zapanować, a widoki mogą być podobne, choć pewnie nie takie same.
    A.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miłe słowa!
      Jazda rowerem na pewno zajmuje więcej czasu i wymaga trochę wysiłku, ale nie o to chodzi, żeby złapać króliczka, jak to mówią ;-)

      Usuń
  10. Dzięki za podzielenie się Waszymi historiami. Olgo Cecylio, rower mam świeżo odkurzony, więc sprawdzi się nie tylko metaforycznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Ugotuj w końcu ten barszcz ;)

    OdpowiedzUsuń
  12. a nie masz wrazenia, że jak odpuscisz to znajdzie sie ktos inny? ja mam takie wrazenie pracując w tej branzy, że to ciagły wyscig... ale zycze Ci odpoczynku:) czasem warto

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *Kredko*, zastanawiałam się nad Twoim pytaniem... i nie, to mnie nie dotyczy. Może z powodu toruńskiego rynku, na którym agencji reklamowych z prawdziwego zdarzenia jest raptem kilka, a może z racji mojego dystansu do branży. Bo choć bardzo lubię to, co robię, to jednocześnie od początku kariery towarzyszy mi przekonanie, że... równie dobrze mogłabym robić coś innego. Że znalazłabym satysfakcję także w innej dziedzinie, więc kto wie, może kiedyś się przebranżowię? Z tej przyczyny konkurencja jakoś mnie nie zatrważa - myślę, że mogłabym bez żalu ustąpić pola. Dzięki za życzenia!

      Usuń
  13. Choć tamten szablon bardzo mi się podobał, to sama miałam problemy z komentarzami, dlatego rozumiem Twoją decyzję. I dodam, że niezależnie od formy, w Kieszeniach czuję się znakomicie :)

    Na koniec najważniejsze - bardzo dziękuję za ten tekst.
    Nina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nino, cieszę się, że tekst trafił w Twój gust.

      Usuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.