poniedziałek, 22 lutego 2010

Genua. Włoskie lato

Gdy ten film wchodził na ekrany kin, czytałam o nim wiele niepochlebnych opinii, a od znajomego usłyszałam, że nie dzieje się w nim nic – zupełnie. Z jakiegoś powodu jednak obraz Winterbottoma wzbudził moje zainteresowanie – i gdy przypadkiem natknęłam się na niego na torrentach, postanowiłam obejrzeć;)

Pierwsza scena wyznacza klimat całego filmu – dając początek gorzkiej, melancholijnej historii. Oto bowiem obserwujemy, jak w wypadku samochodowym ginie młoda kobieta, pianistka, matka dwóch dziewcząt – jedenasto- i szesnastolatki. Jej owdowiały mąż (Colin Firth) postanawia opuścić Chicago, w którym mieszkają, i wraz z córkami wyjechać na rok do Genui. Pragnie podjąć pracę na tamtejszym uniwersytecie; wierzy też – jak się domyślamy – że zmiana otoczenia pozwoli dziewczynkom otrząsnąć się z rodzinnej tragedii...


Gdy śledzimy dalsze losy mężczyzny i jego córek, uderza nas kontrast między malowniczymi pejzażami, zapierającą dech w piersiach przyrodą i imponującą architekturą Genui – a dramatem bohaterów. Atmosfera przypomina trochę filmy Petera Weira, gdzie krajobraz urzeka, ale w beztroskim zachwycie przeszkadza wszechogarniający niepokój. Włoskie uliczki, które bez wątpienia potrafią być urocze i kameralne, tu wydają się ciemne, ciasne i niepokojące; wiją się jak labirynt, kryjąc w sobie serię tajemniczych zagrożeń. Nawet słońce nie jest zjawiskiem pozytywnym – nie eksponuje piękna miasta, nie rozświetla atrakcji turystycznych – lecz demaskuje, oślepia, nie pozwala się ukryć.

Wrażenie ogólnej duszności i lęku podkreśla też sposób realizacji – rozedrgana kamera, sugestywny montaż, a także niepokojąca muzyka w tle. Dzięki nim, gdy obserwujemy np. jak bohater płynie w kierunku łodzi, na której opala się jego córka – mimo błękitu nieba i imponującej przejrzystości wody, nie mamy wątpliwości, że jest w jego geście coś rozpaczliwego.

Taka poetyka dominuje w całym filmie. Wciąż śledzimy pewne wydarzenia, wciąż czekamy na rozładowanie emocji (przyznam, podświadomie spodziewałam się tu eksplozji uczuć, która oczyściłaby atmosferę wzajemnych pretensji, jak np. u Mike'a Leigh) – a jednak... wszelkie silne emocje zostają tylko zasygnalizowane, rozpacz ujawnia się w detalach, a najbardziej ekspresyjnymi scenami okazują się nocne koszmary młodszej córki. Cała historia rozgrywa się w niedopowiedzeniach i aluzyjnych gestach.

Nie jest to z pewnością najlepszy dramat, jaki widziałam ani najlepszy film o doświadczeniu żałoby. Ale myślę, że Winterbottom stworzył tu całkiem przejmujący obraz codzienności podszytej rozpaczą.

- - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

P.S. Zupełnie z innej beczki i w innym klimacie – Colin Firth, mówiący nieudolnie w obcym języku, kojarzył mi się nieodparcie z rolą w
Love Actually Curtisa;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.