poniedziałek, 8 lutego 2010

Spokojnie, to tylko awatar

Od razu zaznaczę – nie śledzę filmów 3D, nie znam się na nowoczesnych animacjach, a hity kinowe dla dzieci oglądam z kilkuletnim poślizgiem (najczęściej w święta, z dziadkiem Klemensem; z zeszłego roku pamiętam np. Epokę lodowcową – całkiem sympatyczna ;-)

Dlatego pewnie nie zauważyłabym nawet Avatara (mimo całego szumu medialnego wokół niego) albo zwyczajnie uznałabym, że to film nie dla mnie – gdyby nie kilka bardzo pozytywnych recenzji moich znajomych. Usłyszałam bowiem, że Avatar _naprawdę_ stanowi nową jakość w kinie, że porywa tak, iż zapominamy o upływie czasu, że oszałamia efektami wizualnymi, hipnotyzuje... Rozemocjonowana tymi opiniami, wybrałam się do kina!

[A może przeciwnie, może właśnie ze względu na mój brak orientacji w temacie i fakt, że nigdy wcześniej nie byłam na seansie 3D, powinnam stanowić wzór widza filmu Camerona? Ale o tym, pośrednio, później]
 

Akcja filmu toczy się w roku 1254, na planecie Pandora – na której odkryto niezwykłe bogactwa naturalne. Ziemscy naukowcy organizują więc ekspedycje badawczo-militarne, mające na celu zbadanie Pandory, poznanie jej mieszkańców i zdobycie sposobu na korzystanie z jej dóbr. Jednym z uczestników programu zostaje Jake – były amerykański marine, sparaliżowany od pasa w dół. Udział w misji jest dla niego nie tylko doświadczeniem naukowym, ale i szansą na odzyskanie sprawności – aby dostać się na Pandorę, bohater wciela się w postawnego, błękitnego awatara, wyhodowanego na wzór rdzennych mieszkańców Pandory, dzięki czemu odkrywa na nowo uroki panowania nad swoim ciałem.
 

Wkrótce niebieski Jake poznaje niebieską koleżankę – piękną przedstawicielkę rasy Na'vi. Od niej uczy się sposobów przetrwania na planecie, a także zwyczajów i wierzeń pandorian (pandorczyków?). Z czasem orientuje się, że Na'vi od wieków żyją w doskonałej harmonii z przyrodą, stronią od cywilizacji rozumianej jako podbój dzikich terytoriów, funkcjonują w dobrze zorganizowanej społeczności, nieufnie podchodząc do świata zewnętrznego... czyli zupełnie jak smerfy, tylko trochę większe ;-)
 

Nietrudno odgadnąć, że wkrótce Osiłek i Smerfetka zakochują się w sobie ;-) – i skutki tego mezaliansu stanowią punkt wyjścia dla dalszego rozwoju akcji...
Niestety, sama historia nie dostarcza więcej emocji, niż to beznamiętne streszczenie – i olśniewając formą, pozostawia spory niedosyt treści. Boleśnie stereotypowa postać generała (może powinnam powiedzieć konsekwentnie – Gargamela? ;-), równie przejaskrawiony młody, skupiony na normie kwartalnej, szef korporacji, a i sam główny bohater – dość jałowy, z typowym amerykańskim sznytem (czyli – walcząc z wszelkiej maści potworami, przekomarza się z nimi, w niebezpiecznych sytuacjach sypie dowcipem jak James Bond itp.). Do tego dochodzi jeszcze łopatologiczna narracja, prowadzona w formie wypowiedzi Jake'a na wideologu – a obejmująca przemyślenia typu Czasem o całym twoim życiu decyduje jeden szalony krok. Całości dopełnia patetyczna muzyka, towarzysząca przede wszystkim scenom batalistycznym, w których transformersy walczą ze smokami ;-) – czyli kolejny motyw doskonale znany z amerykańskich superprodukcji.

I jasne, że – jak gorliwie przekonywał mnie jeden z kolegów – nie o to w tym wszystkim chodzi, jasne, że fabuła nie jest tu wartością pierwszoplanową, że fundamentem całości miała być maestria plastyczna. Tyle, że w takim razie – po co trwa to wszystko trzy godziny? :-) Bo oczywiście urzekło mnie bogactwo szczegółów i wizjonerstwo twórców; zgadzam się w pełni, że efekty specjalne były hiperdopracowane, niektóre kadry – wykreowane z zachwycającą precyzją (te wszystkie żyłki na liściach, bajecznie kolorowe skrzydła smoków, światło sączące się między drzewami...*) – ale po godzinie napawania się efektami wizualnymi, trudno wykrzesać z siebie dalszą ciekawość do ich śledzenia. A co dopiero – po dwóch godzinach.

Dlatego zdecydowanie wolałabym obejrzeć Avatara w formie jakiegoś półgodzinnego czy godzinnego teledysku, sprawnie zmontowanego, z dobrą muzyką. Wtedy rozkoszowałabym się tymi baśniowymi kadrami, nieobciążona nadzieją na ciekawą historię – beztrosko i niezobowiązująco – i z czystym sumieniem poleciłabym Wam wizytę w kinie.
Smerfetka w kabaretkach ;-)
Trupa Doktora Parnassusa
Tymczasem w kategorii oderwania od rzeczywistości i czystej magii kina dużo bardziej odpowiada mi Doktor Parnassus i jego imaginarium. I w sumie życzyłabym Terry'emu Gilliamowi, by filmy jego autorstwa ktoś okrasił tak dopracowanymi efektami specjalnymi, jak w Avatarze (choćby mniej spektakularnymi). Bo przy dziele Camerona ma się poczucie, że te wszystkie świecące dmuchawce, drzewa ulistnione fluorescencyjnym makaronem ;-) i inne kosmiczne wynalazki, poszły trochę na marne. I to wrażenie nie wynika wcale – jak sugeruje Tadeusz Sobolewski – z faktu, że jako osoba dorosła zaniedbałam naturalną potrzebę mitu, lękam się go czy nie potrafię otworzyć się na piękno baśni (czytelnicy tego bloga wiedzą, ile tu bajkowych wątków, choćby w ilustracjach ;-). Przeciwnie – z przytoczonego Parnassusa, mimo pewnych słabości filmu, potrafiłam czerpać czystą, beztroską radość oglądania.

I choć cenię Sobolewskiego właśnie za jego emocjonalny stosunek do kina, nie mogę zgodzić się z interpretacją, która krytykę Avatara sprowadza do tłumienia wewnętrznego dziecka, do ograniczeń „praktycznych umysłów”, niezdolnych, by przyznać się do wzruszeń. Ja do wzruszeń czy zachwytów estetycznych jestem skłonna aż zanadto ;-), ale Avatar mnie zwyczajnie znużył. I nie wątpię, że stanowi on rewolucję w kinie – ale wyłącznie technologiczną, bo w kwestii całej reszty – wszystko już było. I to w niekoniecznie najlepszych filmach amerykańskich.

* żałuję, że nie udało mi się znaleźć w sieci ciekawszych kadrów, niż te portretowe – chętnie pokazałabym Wam tutaj któryś z pejzaży.

8 komentarzy:

  1. Eeee... z tą fantazją twórców to nie przesadzajmy, wydaje mi się, że jej troszkę zabrakło. Las cudny, to prawda, ale i wtórny - był taki w dziejach kinematografii, nazywał się "Smerfolas" lub "Smerfowy Las", w zależności od tłumacza ;) A dodać baśniowym koniom jeszcze jedną parę oczu, o to doprawdy nie trzeba być Wilkoniem ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, Szloma, ale nawet kiedy śmiejemy się z tych czcicieli drzewa;), to nie sposób dostrzec ogromu pracy, jaki włożono w powoływanie ich do życia. Ktoś jednak od podstaw wykreował sobie całą krainę, zaludnił określonymi gatunkami, dopracował w szczegółach, wymyślając np. kwiaty zamykające się na oczach intruza - i ja całą tę robotę uważam za twórczą. Dlatego mam do niej szacunek - na tej samej zasadzie, na jakiej doceniam gry planszowe, w których na podstawie paru umownych - ale dobrze przemyślanych - reguł, powstaje równoległa rzeczywistość, w której gracze odczuwają realne emocje:)

    Ale tym bardziej mi żal, że to kreowanie światów znowu rozbiło się o banał.

    (To mówiłam ja, Eywa;)

    OdpowiedzUsuń
  3. O wypraszam sobie! Ja się z żadnych czcicieli nie śmieję! :P Ja tylko utyskuję na niedosyt ;) Oczywiście, praca tytaniczna - bez dwóch zdań i tę doceniamy:) A zastanawiam się tylko, czy kiedyś przyjdzie taki dzień, że się przestaniesz ze mną kłócić... Ty, Ty, Ty... zazdrosna i kłótliwa Eywo :P - to mówiłem ja, Szloma, któremu logować się nie chciało ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Chciałam odpisać "Zaraz tam kłócić!", ale uświadomiłam sobie, że to znowu nie świadczyłoby o mojej ugodowości;)
    Więc jedynie pozdrawiam, I-see-you i takie tam:P

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciekawe, bo ja miałam odwrotnie - Avatar przykuł mnie do fotela na całe trzy godziny (jeśli coś mnie w nim drażniło, to głównie niektóre dialogi), natomiast na Gilliamie wynudziłam się okropnie i uważam, że jego główną zaletą był Tom Waits :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Hmm... Z pewnością zgadzamy się co do Toma Waitsa - również uważam, że był czarujący:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Hmm, przez te linki do starszych postów poczytałam sobie trochę tu, trochę tam, to znaczy tam gdzie mnie wcześniej na Twoim blogu nie zaniosło. Nie widziałam Avatara "z premedytacją", bo uznałam, że to film, nie dla mnie. Później słyszałam od różnych znajomych, których opinie zazwyczaj cenię, że jest super i powinnam żałować, itp., ale, że Ci znajomi to głównie graficy i projektanci i zachwyciła ich strona wizulana. Nie byłam przekonana, że to wystarczy, teraz czytając, co napisałaś, myślę sobie, że bym się wynudziła, właśnie tego się bałam, przerostu formy na treścią. Co do Parnassusa bardzo mi się podobał.

    OdpowiedzUsuń
  8. Malino, cieszę się, że linki Cię tu przywiodły - miałam nadzieję, że będą takim kierunkowskazem wśród archiwaliów Kieszeni.

    Co do Awatara - myślę, że podjęłaś dobrą decyzję ;-)

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.