niedziela, 28 kwietnia 2013

A my na to jak na latte!

Wyruszyliśmy! Patrzyłam przez okno na niebo (niezawodnie niebieskie), prawe skrzydło masywnej maszyny, która przecież nie miała prawa wznieść się w powietrze, i grubą, puszystą, białą warstwę... I rozpoznałam ją! Bez dwóch zdań. To mleczna piana, a my właśnie opuściliśmy nasze rodzinne cappuccino.

Na nic Kopernik, myślałam, na nic pratchettowe dyski na słoniach, my żyjemy w uniwersum złożonym z filiżanek. W każdej z nich kryje się mikrokosmos któregoś z nas. Dla ułatwienia załączam naukowy szkic.
Pamiętajcie o tym, patrząc na warstwę tzw. chmur przy okazji następnego lotu. Jeśli chmury są rzadkie, piana powstała ze zsiadłego mleka. (Tak, to właśnie ewenement robi w samolocie, żeby nie zastanawiać się, jakim cudem niby mamy wylądować). 

P.S. Miasto powitało nas temperaturą... 9 stopni Celsjusza. Przypomniał mi się firmowy wyjazd do Sztynortu, w kwietniu, kiedy założyłam na siebie wszystkie spakowane ubrania - tu czynię podobnie. Ale i tak jest wspaniale!

czwartek, 25 kwietnia 2013

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda...

Kieszenie czeka przygoda. Taka, że aż boją się wypowiedzieć. Choć jakaś część ich świadomości już wywija nogami jak chłopak z obrazka, to druga sceptycznie kręci nosem.

Ale uda się. Dlaczego ma się nie udać, wszystko już przygotowane. Co czyni przygodę jeszcze atrakcyjniejszą, to fakt, że weźmie w niej udział R. – po raz pierwszy od dawna spędzimy ze sobą tyle czasu.
Wkrótce (prawdopodobnie już w maju) napiszę więcej – a póki co, życzę Wam bezproblemowego piątku i majówki w głowie!
 Graffiti na Bydgoskim Przedmieściu w Toruniu (Agatka, na pewno wiesz, gdzie).

wtorek, 23 kwietnia 2013

Wystarczająco dobra

Ktoś mądry powiedział mi dzisiaj, że jestem dla siebie zbyt surowym krytykiem. Że bagatelizuję swoje sukcesy, a porażkom nadaję nadmierne znaczenie. Że nad celem, o którym myślałam od tygodni, w momencie, gdy uda mi się osiągnąć, natychmiast przechodzę do porządku dziennego i z miejsca wyznaczam następny, jeszcze bardziej wyśrubowany, odległy, ambitny.


Zadziwiająco zbiegło się to z moimi rozmyślaniami z ostatnich tygodni. Ze zgrozą zauważyłam, że trwam w dzikim przekonaniu o konieczności nieustannego postępu, ciągłego rozwoju, intensywnego dążenia, by wszystko, co robię, robić jeszcze lepiej, szybciej, skuteczniej, bardziej pomysłowo... Słyszę ten wewnętrzny, autorytarny głos szczególnie wyraźnie, odkąd jestem dyrektor kreatywną, ale i wcześniej był donośny.

Nie ukrywajmy, częściowo wynika to ze specyfiki pracy w reklamie, gdzie faktycznie, zawsze można zrobić coś lepiej, szybciej, taniej – zawsze klient może być BARDZIEJ zadowolony. Drugi powód to konkretne środowisko pracy, w którym istotnie często słyszę, żebym spróbowała coś usprawnić lub przyspieszyć. Ale to tylko jedna strona medalu – druga (i na tą, dla odmiany, mam wpływ, jak przy źródłach satysfakcji z Żyj tak, jak chcesz) to moje własne postrzeganie drogi rozwoju.

Absurdalne, bezkompromisowe, zupełnie nie wiem, kiedy wyhodowane (bo właściwie nie pamiętam czasów sprzed niego) przeświadczenie, że TRZEBA lepiej, że każdy kolejny rok ma być etapem postępu, ma przesuwać nas o krok naprzód w wiedzy/ kompetencjach/ doświadczeniu/ profesjonalizmie, niepotrzebne dopisać. Zupełnie, jakbym miała wdrukowaną w świadomość wizję życia jako linii wiodącej konsekwentnie w górę, bez prawa do wahań, spadków czy nawet etapów neutralnych. Jakby należało wciąż tłuc się kijem po plecach i wyznaczać coraz to nowe marchewki. Jakby fakt, że się coś osiągnęło, był wstydliwy, jakby nie należało go artykułować, a zamiast tego – zagryźć zęby i maszerować za nowym celem, wyznaczonym przez innych albo przez własnego wewnętrznego krytyka.


Zatrzymałam się na chwilę nad swoją sytuacją zawodową (bo to ona najczęściej napędza mnie do łapczywej postawy więcej, szybciej, lepiej) i pomyślałam: Wyobraź sobie, że za 5 lat... nic się nie zmienia. Jesteś nadal dyrektor kreatywną, w tej samej firmie. Pracujesz tak, jak teraz – masz określone kompetencje, określony styl pracy, ale nie rewolucjonizujesz, nie szukasz żadnych nowych rozwiązań, okazji do rozwoju i doskonalenia. Jesteś jakaś. Wystarczająca. Z zaskoczeniem zauważyłam, że ta perspektywa jest... przyjemna. Status quo brzmi kusząco. Postanowiłam więc teraz w swojej sytuacji zawodowej pobyć. Nie wspinać się nigdzie. Zachować to, co dobre i zwyczajnie, bez dalekosiężnych założeń, przekonać się, co z tego wyniknie.

A jak jest u Was – czy umiecie sami przed sobą przyznać się do sukcesu? Potraficie docenić swoje osiągnięcia tak, jak doceniacie je u innych, czy też – podobnie jak ja – szybko dochodzicie do wniosku, że jeśli coś Wam się udało, to „musiało być łatwe”? Sama się śmieję, że gdyby ktoś na chłodno, w spokojnej rozmowie zapytał mnie, czy zaczynając pracę w agencji, planowałam dotrzeć do funkcji dyrektor kreatywnej, odpowiedziałabym, że absolutnie nie. W ogóle niczego nie planowałam – pracowałam spontanicznie, sądziłam, że na stanowisko kierownicze pracuje się 20 lat, a kreatywnym był wówczas jeden z właścicieli firmy. Nie przyszłoby mi to do głowy – a tymczasem jestem. Jestem. I co? Oczywiście myślę, że to musiało być proste jak barszcz. (Swoją drogą, nigdy nie ugotowałam barszczu).

Życzę Wam dużo wiary we własne siły i umiejętności celebrowania sukcesów. Zwłaszcza jeśli jesteście kobietami, bo to u nich (u nas) częściej dostrzegam postawę: Udało mi się, to musiał być przypadek... Od dziś będę starała się jeszcze bardziej! zamiast Osiągnęłam coś – jestem dobra! Guzik prawda. Jesteście dobre.

P.S. Chwilowo wróciłam do dawnych szat Kieszeni, bo superekstraśny szablon dynamiczny okazał się nieobliczalny w kwestii komentowania. Czyli krok wstecz zamiast kroku naprzód. Choć nie wiem, czy na stałe, to poniekąd w temacie dzisiejszego wpisu.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Ciemno, prawie noc

Kiedy nie mogę zasnąć (co ostatnio, na szczęście, zdarza mi się rzadziej), zaczynam opowiadać sobie w myślach książkę, którą aktualnie czytam film, który niedawno obejrzałam. Zasypiam błyskawicznie (co bez wątpienia świadczy o moim talencie do porywających historii) – dlatego ten początek mam już nieźle przećwiczony:

Alicja, ok. 40-letnia dziennikarka, przyjeżdża z Warszawy do rodzinnego Wałbrzycha, by napisać reportaż o zaginionych dzieciach. Jednak zniknięcie Andżeliki, Kalinki i Patryka okazuje się tylko jedną z tajemnic do rozwiązania – bohaterka zderza się też z, bezpiecznie pogrzebaną w niepamięci, historią rodzinną. Mgliste wspomnienia każą Alicji dociekać m.in. powodów samobójczej śmierci jej siostry, Ewy...

Siostrzana miłość i nieustanne, podszyte tęsknotą rozważania, jak wyglądałaby teraźniejszość, gdyby Ewa żyła, to jedna z mocnych stron powieści – Bator odmalowuje tę relację przejmująco i wiarygodnie (Magda, na pewno Ci się spodoba!). Jej język jest precyzyjny i rzeczowy, ale przy tym pełen subtelności – co ujawnia się w oryginalnych porównaniach, to melancholijnych, to znów groteskowych (Jego twarz w kolorze żuru ze szkolnej stołówki albo W jego ustach, okolonych wąsem niczym srom jakiegoś dziwnego stworzenia...).

Oprócz imponującej kultury języka, Bator serwuje nam solidną porcję napięcia, bogactwo intryg i ukrytych motywacji, serię zaskakujących rodzinnych sekretówrodem z gatunku kryminału. Sami widzicie, jak mogłabym nie dać się porwać tej książce?

Istnieje także argument pozamerytoryczny – z zupełnie nieznanych przyczyn od lat marzy mi się wyjazd do Wałbrzycha, więc powieść osadzona w tym mieście to miód na moją wyobraźnię.




niedziela, 14 kwietnia 2013

Trasa bulwarowa

R. bardzo dużo wyjeżdża, a ja – choć jestem istotą społeczną – grono bliskich przyjaciół mam wąskie. Dlatego wiele czasu spędzam sama, zwłaszcza w weekendy.
Do moich ulubionych form spędzania takich single Saturdays należy wylegiwanie się na nadwiślańskim bulwarze. Wspominałam Wam już o tym przy okazji Wody lub kobiecych powieści z ptaszkiem; w sobotę wstaję więc z trzynastym promieniem słońca (a z pierwszym skokiem Figi „na klopsa”), pakuję do torebki książkę, notes i długopis, czasem też aparat i... ruszam pieszo w stronę miasta!
Na zdjęciu jesień 2012. Chleb kupiłam dla siebie,
ale uległam perswazji nowych znajomych - patrz: zdjęcia niżej...
Gdy jestem już na starówce, mijam ruiny zamkowe i na horyzoncie widzę już linię rzeki, ekscytuję się jak w czasie wyjazdów nad morze (wiecie, ostatnie kroki do plaży pokonuje się zawsze najszybciej). Podbiegam więc i pilnuję, by nie rozlać kawy, którą kupiłam chwilę wcześniej (zwykle w Kona Coast, sympatycznej knajpce z wegetariańskim panini, albo Central Perk, kawiarni w duchu serialu Przyjaciele – oba miejsca polecam). 

W tym momencie, radośnie przebierając myślami na widok Wisły i błękitnego nieba, zawsze (_zawsze_, już nieświadomie, bez zastanowienia), zaczynam nucić refren starej piosenki Yugoton:
Późną nocą na bulwarze
na falochronie siedzę sam,
trochę wspominam, trochę marzę,
całą noc dla siebie mam.
(z tą różnicą, że ostatni wers śpiewam jako: Cały dzień dla siebie mam, w odruchu dopasowania tekstu do realiów; pewnie to jakieś natręctwo, choć np. fakt, że nie siedzę na falochronie zupełnie mi nie przeszkadza). 

Potem już sama rozkosz: czytam, popijam kawę, zamykam oczy i grzeję twarz w słońcu, przerywam, żeby zapisać jakiś pomysł, znowu czytam, gapię się na wodę, piszę o tym, że gapię się na wodę, liczę gołębie, znowu czytam... W tle wiatr w przedziwny sposób to tłumi, to wydobywa różne dźwięki – fragment rozmowy rowerzystów, odgłos samochodu jadącego za plecami, śmiech dziecka oddalonego o sto metrów... Przyjemny, wyciszony szmer miasta.

Poniżej kadry z różnych bulwarowych spacerów o różnych porach roku. Cieszcie się wiosną, Kieszeniarze!
Inwazja pożeraczy chleba. A spod torby wystaje program festiwalu filmowego TOFIFEST – pamiętam, że tego dnia kupiłam bilety na cudowną Shirley.
Twórcy murali przyłapani na gorącym uczynku – jesień 2012. W tle majaczy toruńska starówka – tak to właśnie wygląda z bulwaru.
Nie mogło go zabraknąć – jedyny, niepowtarzalny, od dekad będący bohaterem dyskusji, gdzie ma powstać jego następca (teraz, odpukać, następca już rośnie). Tu w weekendowym anturażu – bez korków!
Pamiętam, że to zdjęcie wysłałam z pozdrowieniami Marynie. Wyjątkowo siedzę na ławce – może dlatego, że chwilę wcześniej byłam na rozmowie w sprawie prowadzenia zajęć z copywritingu na UMK – pewnie chciałam wytrwać chwilę dłużej w tej cywilizowanej postaci. Maj 2012.
A tu znów ostatnia jesień, panel książkowy (właśnie sobie przypomniałam, że Masłowskiej też jeszcze nie doczytałam). I uściślenie dla R.: kochanie, tytuł książki to nie jest wyznanie do Ciebie!
Z cyklu Fauna Torunia: żaba na bulwarowym murze, a w tle zacny Toruń turystyczny.
A to z drogi powrotnej z wczorajszego spaceru. Takie promocje mamy w Toruniu, panie!

czwartek, 11 kwietnia 2013

Picasso w obiektywie

Dziś będzie krótko, bo czytam świetną książkę (a właściwie cztery: Małe lisy Bargielskiej, Cień wiatru Zafona, Między nami dobrze jest Masłowskiej – tę po raz sto pięćdziesiąty – i Ciemno, prawie noc Bator, z których ostatnia przyzywa mnie szczególnie donośnie). Na rozbudzenie fantazji przed piątkiem – cudowne reinterpretacje obrazów Picassa, dokonane przez fotografa mody, Eugenia Recuenco. Które wersje wydają Wam się bardziej... trójwymiarowe?
 



niedziela, 7 kwietnia 2013

Dwie miłości, jedna nie

Miłość, reż. S. Fabicki
Wybrałam się na nią w tygodniu, sama, dla złapania oddechu od codzienności. Podziałała (choć nie bez znaczenia był pewnie sam rozkoszny fakt siedzenia w sali kinowej, gdzie oprócz mnie były tylko dwie osoby). 
Dobry, dający do myślenia film, z kategorii tych, które na przemian poruszają i irytują postępowaniem bohaterów ("Kto by się tak zachował?!"). Wprawdzie początkowo żachnęłam się na aktorów (Kijowska, Dorociński, Kulesza, Dziędziel... powtórka ze Smarzowskiego!), ale potem uległam im całkowicie – zwłaszcza parze pierwszoplanowej.
O czym opowiada Miłość? Młode małżeństwo (Julia Kijowska i Marcin Dorociński) zderza się z niespodziewanym dramatem  obserwujemy, jak desperacko walczą, żeby nie wpłynął na ich życie. Próba jest z góry skazana na porażkę, ale czy relacja między dwojgiem bohaterów również? Na pewno Fabickiemu udało się wiarygodnie odmalować niuanse związku pomiędzy małżonkami. Warto obejrzeć, choć nie bezkrytycznie.

Miłość, reż. M. Haneke
Film obejrzany z zaskoczenia, w roześmianym gronie, które spodziewało się zobaczyć Fabickiego (do dziś nieznane są przyczyny nieporozumienia!).