piątek, 27 listopada 2009

Inny z Inishmaan

Od paru miesięcy planowaliśmy wybrać się do teatru – ale albo byliśmy zajęci, albo zabrakło biletów, albo trwała przerwa wakacyjna. W końcu udało się – padło na Kalekę z Inishmaan Martina McDonagha w reżyserii Iwony Kempy – w toruńskim Teatrze Horzycy.

W opisie przedstawienia można przeczytać, że McDonagh ma coś z Tarantino – co pozwala sądzić, że rodzimy teatr idzie śladami kina, gdzie wszystko ma coś z czegoś;) Kiedyś roiło się od „polskich Bridget Jones”, niedawno Galerianki promowano jako rodzime Gotowe na wszystko, a skądinąd sympatyczny film 2 dni w Paryżu opisywano jako komedię pełną testosteronu nie tylko dla lejdis;) itp. Cóż, najwyraźniej faktycznie podobają się nam piosenki, które już raz słyszeliśmy, więc każda rekomendacja musi zawierać odniesienie do innego tytułu;)

Wróćmy jednak do spektaklu. Dramat McDonagha rozgrywa się w latach 30. w Irlandii – obserwujemy żyjących w ubóstwie mieszkańców wsi Inishmaan, których codzienność wypełniają miałkie rozmowy, zakrapiane alkoholem kłótnie i niedorzeczne plotki dostarczane przez miejscowego gadułę, Jonnypateena. Wśród wielu postaci na plan pierwszy wysuwają się dwie starsze kobiety, opiekujące się tytułowym kaleką. Okazuje się nim nastoletni Billy – osierocony przed laty, wrażliwy chłopiec, który spędza czas głównie „gapiąc się na krowy”.

W pewnym momencie Jonnypateen przybywa z wiadomością, że na pobliskiej wyspie, Inishmore, amerykański reżyser zamierza kręcić film (co nawiązuje do rzeczywistej sytuacji, gdy Robert Flaherty realizował Człowieka z Aran). Zelektryzowani informacją mieszkańcy zaczynają snuć przypuszczenia na temat filmu, a kilkorgu z nich – w tym Billy'emu – udaje się dopłynąć na wyspę i spróbować swoich sił na planie...

Przedstawienie ogląda się z zainteresowaniem, niektórzy aktorzy (zwłaszcza Sławomir Maciejewski w roli Jonny'ego) przykuwają uwagę, a – gorzką w gruncie rzeczy – historię ubarwia sporo scen humorystycznych. Wszystko to jednak jako całość wypada średnio. W pamięć zapada kilka wyrazistych postaci i garść groteskowych epizodów, ale sama historia jawi się jako niezbyt odkrywcza opowieść z morałem. A szkoda. Chętnie sięgnęłabym po dramat McDonagha, by przekonać się, ile wynikało w nim z pierwowzoru literackiego.

Nie bardzo podobały mi się również wstawki filmowe, które – jak sądzę – miały wprowadzić do inscenizacji element interdyscyplinarny;) (poza tym, tłem dla akcji jest produkcja filmu, więc takie dekoracje wydawały się uzasadnione) – ale w istocie niewiele wnosiły do spektaklu. Wyświetlenie głowy głównego bohatera w czołówce Metro Goldwyn Mayer – w scenie, gdy ciotki otrzymują list od Billy'ego, a z głośników płynie jego głos – niczemu nie służyło. Rozumiem, że list był odczytywany przez samego aktora, a nie przez kobiety – ale w jakim celu towarzyszyła temu nieruchoma klatka z filmu? Czy zamknięte usta Grzegorza Wosia (mimo że – jak wspomniałam – słyszeliśmy głos;) miały kontrastować z tradycyjnym rykiem lwa, który słyszymy w czołówce?;) Nie mam ochoty doszukiwać się takich uzasadnień – pomysł wydał mi się nieprzemyślany. To jednak drobiazgi – i czepiam się ich (przyznaję;) głównie dlatego, że jestem wyczulona na nawiązania do kina i lubię, kiedy są dopracowane i nieprzypadkowe.

Słowem, Kalekę z Inishmaan polecam ją tym, którzy – jak ja – bardzo stęsknili się za teatrem i sam kontakt z aktorami wyda im się satysfakcjonujący;) – albo osobom, które mają ochotę na niezobowiązujące przedstawienie, doskonałe, by po nim iść na kawę z przyjaciółmi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.