Miałam ochotę na taką powieść – obszerną, wielowątkową, która przeniesie mnie na dłuższy czas do innego świata, zaprzyjaźni z bohaterami. Ostatni kabriolet Antona Myrera trafił do mnie jako wyczekiwany i wytęskniony prezent – ale niestety, książka mnie trochę zawiodła.
Historia toczy się wokół kilku młodych, ciekawych świata mężczyzn – Dala, Russa, Terry'ego, Jean Jeana i narratora, George'a – którzy poznają się w 1940 roku na Harvardzie. Bohaterowie rozpoczynają radosne, studenckie życie, nazywają się żartobliwie Fizylierami, snują marzenia, cieszą się młodzieńczymi romansami i rozgrywkami lokalnych drużyn sportowych... gdy nagle ich beztroskę przerywa wybuch drugiej wojny światowej.
Tu rozpoczyna się istotny wątek – doświadczeń wojennych bohaterów – który jednak nie wyczerpuje historii, bo narracja George'a sięga późnych lat 70. Myrer maluje więc przed nami rozległą panoramę swojego pokolenia – przywołując przełomowe chwile, chłopięce marzenia czy zakręty z życia bohaterów. Natomiast ramę do tej opowieści stanowi rozmowa George'a z Ronem, dwudziestoparolatkiem, którego ojcem jest jeden z Fizylierów. Młody mężczyzna chce poznać prawdę o swojej przeszłości i tym właśnie prowokuje George'a do drobiazgowych wspomnień.
Potencjał na frapującą, pełnokrwistą opowieść – a jednak Myrerowi nie do końca udało się go zrealizować. Dużą słabość stanowiły moim zdaniem postaci – nakreślone zbyt szkicowo, zbyt grubą kreską, nierzadko banalne lub jednowymiarowe. W rezultacie główni bohaterowie zlewali mi się w jedną, dość bezbarwną masę, a więc i relacje między nimi – czy to przyjaźnie, czy konflikty – odbierałam jako niezbyt emocjonujące. W zasadzie dopiero po etapie wojny zaczęli nabierać w mojej wyobraźni ostrzejszych rysów, klarować się... i roześmiałam się, czytając wtedy wyznanie George'a: Wszystko to, co charakteryzowało nas przed wojną, stało się głębsze i bardziej wyraziste (...). Russ stał się dowcipniejszy i bardziej romantyczny, ja lojalniejszy i bardziej zdyscyplinowany, Dal bardziej praktyczny i ambitny, a Terry – sardoniczny, wrażliwy Terry – stał się ponury i tajemniczy (s. 361).
Zadziwiająco zbiegło się to z moimi spostrzeżeniami o grubo ciosanych postaciach ;-)
Bez wątpienia życiorys Myrera – którym inspirowany był los jego bohaterów (studia pisarza na Harvardzie przerwał atak na Pearl Harbour) – był ciekawy i frapujący; wierzę, że Amerykanin ma za sobą wiele wnikliwych przemyśleń na temat doświadczeń wojennych. Niemniej, jego pisarstwo przypomina mi gawędę, chwilami zbyt rozwlekłą (skróciłabym tę 600-stronicową książkę o jedną trzecią), chwilami pretensjonalną czy wręcz – moralizatorską. Gdy pod koniec powieści George wyjawia młodemu Ronowi upragniona tajemnicę, z ust chłopaka padają wnioski typu: Człowiek sam musi wybrać własną drogę, decydować o tym, jak będzie żył (...). Trzeba samemu decydować o tym, jak należy żyć, i zapracować sobie na szczęście (s. 617). Dla mnie – męcząco moralizatorskie.
Potencjał na frapującą, pełnokrwistą opowieść – a jednak Myrerowi nie do końca udało się go zrealizować. Dużą słabość stanowiły moim zdaniem postaci – nakreślone zbyt szkicowo, zbyt grubą kreską, nierzadko banalne lub jednowymiarowe. W rezultacie główni bohaterowie zlewali mi się w jedną, dość bezbarwną masę, a więc i relacje między nimi – czy to przyjaźnie, czy konflikty – odbierałam jako niezbyt emocjonujące. W zasadzie dopiero po etapie wojny zaczęli nabierać w mojej wyobraźni ostrzejszych rysów, klarować się... i roześmiałam się, czytając wtedy wyznanie George'a: Wszystko to, co charakteryzowało nas przed wojną, stało się głębsze i bardziej wyraziste (...). Russ stał się dowcipniejszy i bardziej romantyczny, ja lojalniejszy i bardziej zdyscyplinowany, Dal bardziej praktyczny i ambitny, a Terry – sardoniczny, wrażliwy Terry – stał się ponury i tajemniczy (s. 361).
Zadziwiająco zbiegło się to z moimi spostrzeżeniami o grubo ciosanych postaciach ;-)
Bez wątpienia życiorys Myrera – którym inspirowany był los jego bohaterów (studia pisarza na Harvardzie przerwał atak na Pearl Harbour) – był ciekawy i frapujący; wierzę, że Amerykanin ma za sobą wiele wnikliwych przemyśleń na temat doświadczeń wojennych. Niemniej, jego pisarstwo przypomina mi gawędę, chwilami zbyt rozwlekłą (skróciłabym tę 600-stronicową książkę o jedną trzecią), chwilami pretensjonalną czy wręcz – moralizatorską. Gdy pod koniec powieści George wyjawia młodemu Ronowi upragniona tajemnicę, z ust chłopaka padają wnioski typu: Człowiek sam musi wybrać własną drogę, decydować o tym, jak będzie żył (...). Trzeba samemu decydować o tym, jak należy żyć, i zapracować sobie na szczęście (s. 617). Dla mnie – męcząco moralizatorskie.
Ciekawa opowieść, chwilami wzruszająca, bogata w informacje dotyczące tła politycznego ameryki (śledzimy m.in. rozwój kariery Kennedy'ego), ale we mnie pozostawiła spory niedosyt. I żal, że nie przywiązałam się do bohaterów na tyle, by za nimi zatęsknić. Najbliższym mojemu sercu fragmentem książki pozostaje więc dedykacja od Mikołaja :-)
P.S. Tytułowy ostatni kabriolet to wspaniały, zielony samochód, zwany pieszczotliwie Cesarzową, który towarzyszył bohaterom w najpiękniejszych chwilach ich życia. I akurat opisy auta przemawiały mi do wyobraźni, przypominając choćby, nieco młodszą, rumową piękność :-)
Również dostałam ją od Mikołaja :) i mnie wciągnęła - świetna historia, wartko napisana. Dodam, że szczególnie interesowały mnie wątki polityczne z różnych czasów Ameryki - okres przedwojenny, późniejsze rozkwitające biznesy, kariera JFK itd.
OdpowiedzUsuńZaczęłam czytać u koleżanki - zanudziła mnie od pierwszej strony.
OdpowiedzUsuń(tzn. książka, nie koleżanka ;)
OdpowiedzUsuń