poniedziałek, 11 lipca 2011

Z dalekich stron (powieści)

Uwielbiam urlopowe poczucie obowiązku. Któregoś dnia, wylegując się na plaży na wyspie Kos (tak, tak, to tam byliśmy!), rozmawiałyśmy z Magdą o urokach Grecji – gdy nagle stwierdziłyśmy trzeźwo: Dobra, my tu gadu gadu, a książki same się nie przeczytają.

Dziś więc będzie o wakacyjnych lekturach. Lato zaniosło mnie w różne strony – a konkretnie: strony powieści Morton, Miłoszewskiego i MacDonald (aliteracja niezamierzona).


1. Dom w Riverton Kate Morton, przeł. Anna Gralak

Lektura tuż-przed-urlopowa, bo skończyłam ją w dniu wyjazdu. Druga po Zapomnianym ogrodzie powieść Morton – niezmiennie wciągająca, również podszyta tajemnicą sprzed lat, oparta na zapętlonych relacjach międzyludzkich. Przyznaję, nie wszystkie wątki intrygowały mnie równie mocno (np. na sekret ojcostwa głównej bohaterki autorka naprowadza, moim zdaniem, zbyt łopatologicznie), ale całość dostarczyła mi sporo czytelniczej satysfakcji. I doceniam finałowy pomysł fabularny dotyczący roli Grace w centrum wydarzeń!

Punktem wyjścia akcji jest realizacja filmu osnutego na samobójstwie sprzed lat. Oto w 1924 roku w brytyjskiej rezydencji w Riverton zginął młody, obiecujący poeta. Świadkami jego śmierci były dwie siostry –
Hannah i Emmeline Hartford – oraz ich służąca, Grace. Reżyserka filmu zwraca się do niemal stuletniej Grace z prośbą o konsultacje w sprawie scenariusza... i w tym momencie u kobiety ożywają płomienne wspomnienia.


Czytałam tę książkę częściowo w oryginale, a częściowo po polsku (gdy miałam mniej czasu i ambicji, a za to więcej apetytu na ciąg dalszy) – ku mojemu zaskoczeniu, przeskoki między jednym a drugim tomem przychodziły mi całkiem płynnie. Polecam Dom w Riverton na urlop – to frapująca historia, którą dobrze się czyta i przed snem, i w hałaśliwym autobusie. Przyjemna jest też narracja Grace, np. gdy bohaterka stwierdza autoironicznie: Tego ranka uśmiechnął się zza okularów i powiedział, że świetnie wyglądam. Kiedy byłam młodsza i miałam osiemdziesiąt lat, próżność kazałaby mi w to uwierzyć. Teraz uznaję tego typu komentarze za uprzejmy sposób wyrażenia zdziwienia faktem, że jeszcze żyję (s. 108).

2. Domofon Zygmunta Miłoszewskiego

W kilku recenzjach powieści Żulczyka natknęłam się na porównania do Miłoszewskiego – wypadające zmiennie, czasem na korzyść Instytutu, a czasem Domofonu. Postanowiłam przekonać się, czym zachwycają się zwolennicy Miłoszewskiego – tym bardziej, że po seansie Uwikłania (na motywach powieści Z.M.) byłam ciekawa jego prozy.

I cóż, zasadniczo się nie zawiodłam. Po pierwszym zgrzycie związanym z obecnością w powieści zjawisk nie z tej ziemi (rozmawialiśmy o tym z Magdą i R. – i każde z nas przyjęło ten fakt z pewnym zawodem), oddałam się mrocznej historii bez reszty i łykałam kolejne fakty z całym dobrodziejstwem inwentarza. Powieść, rozgrywająca się w zamkniętym środowisku mieszkańców bloku na warszawskim Bródnie, absorbuje uwagę, budzi ciekawość i niepokój. Przyznaję, miejscami też irytuje, bo nie sposób nie dostrzec dziur w fabule czy niekonsekwencji w zachowaniach bohaterów (wraz z Magdą stwierdziłyśmy, że Domofonowi przydałoby się jakieś 100 stron więcej – dla uwiarygodnienia historii postaci, pogłębienia ich rysów, większego zróżnicowania charakterów itp.). Niemniej – nie żałuję, że przeczytałam i serdecznie polecam Domofon jako wciągającą lekturę na wakacje.

Wracając do początkowego porównania – Żulczyk bardziej odpowiada mi literacko, pamiętam, że niektóre fragmenty Instytutu urzekły mnie zgrabnymi sformułowaniami czy celną metaforą (np. opis rozstania bohaterki z mężem, gdy Agnieszka porównuje próby rozdzielenia przedmiotów swoich i męża do wyodrębniania kolorów z zamazanej farbami palety). Domofon nie dostarczył mi takich wrażeń – przeciwnie, dialogi niekiedy raziły topornością i stylem bliskim telenoweli. Niemniej, książka spełniła swoje zadanie – skutecznie wypełniła mi podróż samolotem i jedną zarwaną noc na Kos.

3. Co widziały wrony Ann-Marie MacDonald, przeł. S. Studniarz

Zdecydowanie najlepsza z urlopowych powieści. Spora objętościowo, bo licząca 850 stron – ale na tyle wciągająca, że jej lektura była czystą przyjemnością.

Errata, początek mnie nużył – a w tym przypadku początek obejmuje jakieś 150-200 stron (lojalnie uprzedzam). Gdy jednak przebrniemy przez zawiązanie akcji (czyli żmudną podróż bohaterów do Centralii oraz zarys historii kanadyjskiego lotnictwa) zaczyna się pełnokrwista akcja. MacDonald serwuje nam niebanalną opowieść o rodzinie z początku
lat 60. XX wieku – oficerze lotnictwa, Jacku, jego pięknej żonie Mimi oraz dwojgu dzieci: energicznej Madelaine i zapatrzonym w ojca Michaelu.

Powodów, dla których doceniam tę powieść, jest wiele:

  • rozmach fabularny, dający możliwość obserwowania losów bohaterów na przestrzeni wielu lat, 
  • wiarygodnie nakreślone postaci (zróżnicowane relacje zarówno wśród dorosłych – tkwiących w oficjalnym szablonie kontaktów towarzyskich – jak i dzieci, realizujących konkretne role społeczne w szkole),  
  • ciekawe tło obyczajowe (model rodziny McCarthych obrazuje nie tylko patriarchat lat 60. i głębokie przekonanie o powinnościach Madelaine jako kobiety, ale i specyficzne wymagania ojca rodziny wobec syna – z którym, choć ma 12 lat, rozmawia się jak z mężczyzną, któremu odmawia się ojcowskiej czułości i wyrozumiałości),  
  • niektóre dygresje historyczne (udział hitlerowskich naukowców w anglosaskim postępie technologicznym), 
  • barwna narracja (dowcipna, błyskotliwa, autentyczna i przejmująca; zachwycił mnie obraz świata opisywany z dziecięcej perspektywy Madelaine),
  • problemy etyczne pojawiające się w tle (powracające pytanie o sens mówienia prawdy); niepokojący temat traumy, która determinuje kolejne etapy życia, 
  •  wreszcie – główna tajemnica, czyli wyjaśnienie co widziały wrony – rzecz, która trzyma w napięciu przez znaczną część powieści. Doprawdy, MacDonald udało się znakomicie zagospodarować te 850 stron. No dobra, 650, bo rozwiązania domyśliłam się dość wcześnie ;-)
Serdecznie polecam – i STANOWCZO ZNIECHĘCAM DO CZYTANIA JAKICHKOLWIEK STRESZCZEŃ. Warto otworzyć tę powieść bez uprzedzeń czy domysłów, i poznawać kolejne fakty wraz z główną bohaterką, 8-letnią Madelaine. Dopiero gdy wnikamy w społeczność Centralii stopniowo, postrzegając ją oczami nowo przybyłej dziewczynki, wydarzenia są w stanie przejąć nas, rozbawić – lub uderzyć w nas – z całą mocą.

Tomiszcze MacDonald pochłonęło moją uwagę na tyle, że naprawdę mam wrażenie, jakbym ostatni tydzień spędziła częściowo na Kos, a częściowo w Kanadzie. W niewielkiej społeczności żon oficerów, pomiędzy piątkowym balem w mesie a dziecięcymi zabawami, wśród łąk i pól kukurydzy...

P.S. Wkrótce będzie coś więcej – nie o książkach, ale o samej KOStalgii.

6 komentarzy:

  1. ja właśnie w środę wybieram się na grecką wyspę i zbieram książki na wyjazd, co by odpocząć przy literkach :) ...więc może jeszcze uda mi się dostać instytut żulczyka, bo jest na liście do przeczytania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tolu, mam nadzieję, że uda Ci się Instytut dorwać - bo myślę, że ponura i klaustrofobiczna powieść ładnie by zagrała w kontraście do słonecznej plaży:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. właśnie próbuję wybrać coś lekkiego, ale moje zamiłowanie do dusznych powieści.. chce mnie przeciągnąć na swoją stronę ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Żulczyk słabuje. Kiedyś czytałem jego bloga - Pocztówki (jakubzulczyk.ownlog.com), ale od jakiegoś czasu są tam tylko informacje promocyjne - zapowiedzi jego wieczorów autorskich, reklamy nowych książek, ogólnie - autopromocja:/

    Za to po Twoim opisie chyba kupię sobie te Wrony..:)

    OdpowiedzUsuń
  5. UWIELBIAM Domofon! Przestraszył mniw jak mało co:)

    OdpowiedzUsuń
  6. * poprawka: mnie, a nie mniw;)

    OdpowiedzUsuń

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.