wtorek, 20 kwietnia 2010

Whatever works

Za mną pracowity weekend, spędzony głównie na szlifowaniu artykułu na przyszłotygodniową konferencję w Słupsku – dlatego tym bardziej radośnie powitałam inicjatywę wyrwania się z domu na nowy film Woody'ego Allena.

Kiedyś już wspominałam, że jestem zagorzałą fanką Allena – dlatego wybaczcie, jeśli ta notka będzie nieco... hermetyczna – w tym jednym przypadku trudno mi uwolnić się od dziesiątek skojarzeń i rozmaitych filmowych wspomnień.

Co nas kręci, co nas podnieca* (ponieważ bojkotuję durne tłumaczenia tytułów, użyję tej frazy tylko raz, a dalej będę posługiwać się oryginalną wersją – Whatever works) okazał się znacznie ciekawszy, niż przypuszczałam. Może wynikało to z braku wygórowanych oczekiwań (co towarzyszy mi przy wszystkich filmach Allena z ostatniej dekady), może mój entuzjazm spotęgowała prozaiczna radość z powodu oderwania się od pracy). Tak czy inaczej, Whatever works przywołał wspomnienia tych filmów Allena, do których mam największą słabość – wielkomiejskich historii, rozgrywanych wśród nietuzinkowych postaci, które borykają się z rozmaitymi problemami osobistymi – jak choćby w Hannie i jej siostrach. Tu również przez ekran przewija się gromada bohaterów – bliżej lub dalej ze sobą spokrewnionych – których spotkania prowadzą do konfrontacji gustów, światopoglądów, zapatrywań politycznych czy orientacji seksualnych (niekiedy – konfrontacji dość widowiskowych).
Najmocniej zarysowaną postacią jest z pewnością główny bohater, Boris Yelnikoff – około sześćdziesięcioletni, zgorzkniały intelektualista o przesadnie wysokim mniemaniu o sobie. Yelnikoff otacza się wąską grupą znajomych, żyje samotnie w nędznie utrzymanym mieszkaniu, a jego źródłem dochodów są lekcje szachów udzielane dzieciom (choć sposób prowadzenie zajęć absolutnie nie zdradza talentu pedagogicznego Borisa). Bohater zmaga się z rozmaitymi neurozami – dręczy go strach przed ciemnością, paniczny lęk przed śmiercią, symptomy urojonych chorób, wreszcie – obsesyjna niechęć do ludzi.

Pewnego dnia u progu mieszkania Borisa (na tym progu rozegra się zresztą wiele znaczących zdarzeń ;-) zjawia się młoda kobieta – Melody – która deklaruje, że uciekła z domu. Naiwna, niezbyt rozgarnięta prowincjuszka budzi antypatię i pogardę Borisa, ale ostatecznie udaje jej się
skłonić mężczyznę do udzielenia jej noclegu. W ten sposób rozpoczyna się właściwa akcja filmu, która – jak się domyślacie – rozwinie się w sposób dość zaskakujący.

W trakcie seansu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Boris to nowojorskie wcielenie bohatera Dnia świra Koterskiego. Wypowiedzi amerykańskiego inteligenta, który obdarza pogardą całą ludzkość, w swoich rozmówcach czy uczniach widzi tylko "nędzne owsiki", a na ludzi, którzy nie sprzątają po swoich psach, postuluje nakładać karę śmierci – brzmią dość znajomo.

Podobieństw dostarczają też codzienne, niedorzeczne rytuały. Pamiętamy Adasia Miauczyńskiego, który mieszając herbatę, wykonywał zawsze tę samą liczbę ruchów łyżeczką – Boris z kolei podczas mycia rąk dwukrotnie śpiewa Happy birthday to you, bo tylko w ten sposób, jak twierdzi, ma gwarancję usunięcia bakterii;-) Z racji jego rzekomych osiągnięć naukowych (Boris twierdzi, że otarł się o nagrodę Nobla z fizyki) wydaje się to dość zabawne.
To jednak tylko dygresja. Wielbiciele filmów Allena z pewnością rozpoznają w Borysie wiele cech, w które reżyser nieraz wyposażał swoich bohaterów – zwłaszcza tych odgrywanych przez siebie ;-) Hipochondria Borisa i jego histeryczne odkrycie w środku nocy ("Umieram! Umieram! Ale nie dziś... tak w ogóle umieram"), przywodzi na myśl sytuację Mickeya z Hanny i jej sióstr. Tamten bohater – po euforii wywołanej diagnozą, że jednak nie ma raka – raptownie wpada w przygnębienie, uświadomiwszy sobie, że brak śmiertelnej choroby nie uwolni go od śmierci.

Znajomy wydaje się też wątek znajomości Borisa z młodą Melody – postawa bohatera jest pełna wyższości, krytyczna wobec ignorancji dziewczyny, protekcjonalna – ale jednak niepozbawiona zachwytu wobec jej szczerości i beztroski. Przypomina stosunki dwojga bohaterów z Jej wysokości Afrodyty – inteligenta i prostytutki, która okazała się biologiczną matką jego genialnego dziecka

W Whatever works powraca też, częsty we wczesnej twórczości reżysera, motyw wypowiedzi formułowanych w pierwszej osobie, kierowanych z ekranu wprost do widza. Choćby w Annie Hall Alvy (Allen) stojąc naprzeciw obiektywu, wykładał drobiazgowo swoje spostrzeżenia; w Whatever reżyser idzie o krok dalej – w słowa Borisa wplata jeszcze wątek „interaktywny” (bohater zwraca się do widzów siedzących na sali kinowej, których rzekomo widzi; odwołuje się do ich cierpliwości itp.).

Gdybym miała – całkowicie subiektywnie – wskazać przewagę nowego filmu Allena nad Vicky Christiną Barceloną, powiedziałabym, że w Whatever relacje między bohaterami są ciekawsze, nie ma postaci tylko ornamentowych, jak Scarlett Johansson w Vicky*, cała opowieść jest po prostu bardziej zajmująca. I OK, nie są to może wnikliwie rozpracowane charaktery czy wyjątkowo wiarygodnie nakreślone sylwetki, ale razem tworzą całkiem interesującą galerię osobliwości. Do tego – okraszoną humorem i ironią. Mnie ta konwencja bardzo odpowiada.
- - - - -
* Zupełnie nie rozumiem takich zabiegów marketingowych, jak nadawanie „kręcących” tytułów – które sugerują coś, czym film naprawdę nie jest. Wprowadzanie odbiorcy w błąd to chyba najgorsza z możliwych praktyk, bo sukces może przynieść jedynie na krótką metę. W przypadku Co nas kręci... szczerze współczuję widzom, którzy spodziewali się lekkiej, zabawnej komedii romantycznej – posiłkując się dodatkowo fatalnym (!) zwiastunem – bo dla kogoś nie znającego twórczości Allena, film mógł wydać się po prostu ględzeniem starego ramola.

** No OK, tu mamy młodego aktora zauroczonego Melody, ale jest on postacią drugoplanową ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Wyraź swoje zdanie w Kieszeniach.