Niewiele jest filmów, które poleciłabym każdemu. Zwykle recenzując coś w Kieszeniach, staram się podejść do tematu z dystansem – i wziąć pod uwagę np. swój wyjątkowo rzewny nastrój albo zaznaczyć, że do euforycznych głosów krytyków warto podejść z rezerwą. Jednak po obejrzeniu Jak zostać królem Toma Hoopera, właśnie taka myśl przyszła mi do głowy – że to film, którego seans sprawiłby przyjemność każdemu.
Jak pewnie słyszeliście (film dostał 12 nominacji do Oscara, więc dużo ostatnio wokół niego szumu), historia opowiada o królu Jerzym VI (wcześniej – Albercie, księciu Yorku), który zmagał się z uporczywym problemem jąkania. Dolegliwość nasilająca się przy wystąpieniach publicznych (w przypadku monarchy – nieodzownych) kazała Albertowi testować różne formy leczenia zaburzeń mowy. W potyczkach z lekarzami oparciem dla niego była żona, której charyzmę, wyrozumiałość i determinację uroczo zobrazowała Helena Bonham Carter.
Po serii bezowocnych prób, Albert trafia wreszcie do gabinetu Lionela Logue, skromnego logopedy z angielskich przedmieść. Początkowo sceptyczny, książę ostatecznie decyduje się poddać eksperymentalnej terapii – i regularnie bywa w obskurnym gabinecie Logue'a. Ten zaś, jak się szybko orientujemy, zaczyna pełnić rolę nie tylko logopedy Alberta, ale i jego terapeuty i przyjaciela.
Całość, rozpisana na kilka lat, przedstawia nam różne etapy znajomości mężczyzn – i w ujmujący sposób obrazuje rodzącą się między nimi więź. Wiele w tej opowieści humoru – Albert to urzeka dystansem do siebie, to znów – śmieszy przywiązaniem do nadętych królewskich konwenansów; Lionel zachwyca otwartością, gdy pomimo sprzeciwów, nazywa księcia Bertiem; uśmiech wywołuje epizodyczna postać Churchilla (w tej roli Timothy Spall) itp. Jednocześnie jednak problem króla – podszyty jego brakiem pewności siebie, spotęgowany skonwencjonalizowanym królewskim wychowaniem – odmalowany zostaje wiarygodnie i przejmująco (nie sposób w trakcie seansu nie odetchnąć z ulgą, że podejście do wad wymowy zmieniło się od lat 30. XX wieku...).
I choć tłem całości pozostaje bolesna historia (świat staje u progu II wojny światowej), to film Hoopera jest przede wszystkim kameralną, pełną wdzięku opowieścią o przyjaźni. Do tego – fantastycznie zagraną – Firth jest przekonujący, a od nonszalanckiego Geoffrey'a Rusha wprost nie sposób oderwać wzroku :-)
The King's Speech dołącza więc do mojej kolekcji filmów uroczych – jako że ma wszystkie atrybuty tej kategorii: jest troszkę naiwny, troszkę przewidywalny, a jednak czarujący i niebanalny :-)
P.S. Niezmiennie też zachęcam Was do obejrzenia Single Mana Toma Forda – z równie udaną, jak w filmie Hoopera, kreacją Firtha.
I choć tłem całości pozostaje bolesna historia (świat staje u progu II wojny światowej), to film Hoopera jest przede wszystkim kameralną, pełną wdzięku opowieścią o przyjaźni. Do tego – fantastycznie zagraną – Firth jest przekonujący, a od nonszalanckiego Geoffrey'a Rusha wprost nie sposób oderwać wzroku :-)
The King's Speech dołącza więc do mojej kolekcji filmów uroczych – jako że ma wszystkie atrybuty tej kategorii: jest troszkę naiwny, troszkę przewidywalny, a jednak czarujący i niebanalny :-)
P.S. Niezmiennie też zachęcam Was do obejrzenia Single Mana Toma Forda – z równie udaną, jak w filmie Hoopera, kreacją Firtha.
Dobry film, może nie z gatunku zapadających w pamięć na długie lata, ale oglądałam go z dużą przyjemnością, z sympatią dla bohaterów i często z głośnym śmiechem. Szkoda tylko, że po historii Edwarda VIII film się tak szybko prześlizgnął, chociaż z drugiej strony to tak fascynująca i pełna niedopowiedzeń historia, że sama mogłaby zająć cały film, tutaj może niepotrzebnie odciągałaby uwagę od głównego wątku.
OdpowiedzUsuńSzczerze życzę Oskara Firthowi i Rushowi - obie role znakomicie zagrane, nie przypominam sobie, żebym widziała w tym roku lepsze, więc moim zdaniem Oskary się obu panom należą.
A że wspomniałaś Single Mana - cieszę się, że Firth idzie w stronę takich filmów. To dobry aktor i szkoda, że przypięła się do niego łatka aktora do średniawych ról w średniawych filmach (to chyba po Bridget Jones zaczął być tak postrzegany, bo wcześniej miał niezłe role, ale w mniej popularnych filmach). To zresztą podobna bajka do Leonardo DiCaprio i Kate Winslet - oboje musieli się mocno napracować, żeby ludzie przestali ich kojarzyć tylko z Titanica (DiCaprio miał chyba nawet trudniej niż Winslet - u niego przeszkadzała jeszcze ta słodka buźka idola dwunastolatek), a przecież są znakomitymi aktorami, moim zdaniem jednymi z najlepszych teraz grających.
Besame, to prawda - wątek Edwarda został tu tylko naszkicowany. Odnosiłam zresztą wrażenie, że nakręcono więcej, a tylko z powodu ograniczeń czasowych pokazano w filmie część. Kto wie, może będą jakieś usunięte sceny na DVD?;-)
OdpowiedzUsuńCo do Firtha - to ciekawe, co piszesz, bo przyznam, że ja go nigdy tak nie postrzegałam. Pamiętam, że wydało mi się zabawne, że - po tym, jak książkowa Bridget zachwycała się sceną z "Dumy i uprzedzenia" z udziałem Firtha - ten sam Firth trafił do obsady. Poza tym z kategorii komedii romantycznych przypominam sobie "Love Actually" - ale to niezły film, z niezłą rolą, więc znów kojarzy mi się pozytywnie. W międzyczasie "Dziewczyna z perłą", "Genua. Włoskie lato"... Prędzej powiedziałabym, że Firth wybiera role trochę nadęte;-) Ale może po prostu miałam szczęście i nie widziałam jego słabszych filmów.
Niestety wychodząc z kina słyszałam opinie osób, które określały film jako nudny. Dla mnie był uroczy :)
OdpowiedzUsuńsmallfemme
Ewa, ja się zupełnie zgadzam z tym co napisałaś (tzn. z tym, że pomysł żeby Firth był w obsadzie Bridget Jones był sympatczny, i z tym, że Love Actually to niezły film). Chodzi mi o to, że coś (może Bridget Jones, może coś innego) sprawiło, że Firth dostawał role miłe, sympatyczne i nietrudne, albo potwornie nadęte - w każdym razie takie dosyć jednoznaczne i oczywiste, które przez to nie pozwalały się szczególnie wykazać i przekazać widzowi coś więcej grą, niż kilkoma dialogami i nieśmiałym przeciąganiem słów/nadętym podniesionym głosem. A ostatnio zaczął też grać w filmach, w których właśnie może się wykazać i udowodnić że udźwignie też trudniejszą rolę niż nieśmiałego ale sympatycznego faceta, który nie do końca wie jak sobie dać radę z poderwaniem dziewczyny albo drętwego bufona.
OdpowiedzUsuńA co do wątku Edwarda to miałam podobne odczucia, były ze dwie czy trzy sceny, które sugerowały, że mogło tam być coś jeszcze :)
A u mnie dopiero za dwa tygodnie, pewnie gdyby nie te nominacje do Oskara, to wcale by nie ściągnęli, taka smutna prawda na temat tej cholernej małej wyspy, tylko durne amerykańskie komedie na czas no i bajki.
OdpowiedzUsuńA co do Firtha, to zdecydowanie mi się kojarzy z dobrym kinem i nigdy nie pomyślałam, że mu Bridget "zaszkodziła".
Smallfemme, czyli jednak przeliczyłam się pisząc, że "dla wszystkich";-)
OdpowiedzUsuńBesame, malina - zgodne jesteśmy w każdym razie w tym, że Firth jako aktor ma potencjał:-) Malino, przykro mi z powodu kiepskiej dystrybucji - sama się z tym poniekąd borykam, kiedy próbuję unikać multipleksów, a chodzić tylko do kina studyjnego - moja cierpliwość ponosi tu czasem klęskę. Dobrze, że pozostaje sieć;-)
A ja jakoś za Firthem nie przepadam. Nawet w rzeczonym filmie o Bridget trzymałam kciuki za Hugh Granta, a nie Marka:P
OdpowiedzUsuń