Widzę właściwie dwa powody istnienia kina. Kina przez duże K, chciałoby się napisać, gdyby nie trąciło to wypracowaniem szkolnym; dwie funkcje, które moim zdaniem decydują o sensie istnienia X muzy (znowu wypracowanie!) i które sprawiają, że pewne filmy muszę, po prostu muszę zobaczyć na dużym ekranie, a nie – prześledzić na kanapie, przed telewizorem czy monitorem.
1. Dobre kino porusza. Uświadamia mi skalę własnej wrażliwości, wywraca emocje na lewą stronę, wyzwala empatię, o którą sami bym się nie podejrzewała. Każe angażować się w sytuacje czy dylematy, które na co dzień bywają mi zupełnie obce. Uzmysławia, że spokój czy porozumienie z drugim człowiekiem to towar dotkliwie deficytowy. W tej kategorii w moim prywatnym rankingu królują Single man czy Wymyk.
2. Dobre kino dostarcza rozrywki. Szturmem odwraca uwagę od rzeczywistości, przenosi w inny świat, zachwyca humorem, przeraża bez reszty albo wzrusza baśniową fabułą. Powoduje, że przez półtorej – dwie godziny po prostu świetnie się bawię.*
Właśnie w tej drugiej kategorii plasują się filmy, które widziałam niedawno – Hobbit Petera Jacksona i Django Quentina Tarantino. Pierwszy – baśniowy, ujmujący, oparty na... wiadomo jakim pierwowzorze literackim, ale i klasycznym modelu drużyny zmierzającej do celu, zespołu, który wspólnie pokonuje przeciwności losu, jednoczy siły, by osiągnąć szlachetny cel. Początkowo zespół bywa niezgrany, krnąbrny, jednostkowe interesy i temperamenty przysłaniają mu wspólne dobro, ale z czasem zwycięża w nim przyjaźń i solidarność (kto by zresztą nie obdarzył życzliwością Martina Freemana, uroczego doktora Watsona z Sherlocka?). Jak wśród rycerzy króla Artura albo u siedmiu wspaniałych.
A skoro siedmiu wspaniałych, to pora na drugi film – westernowy pastisz, Django. Jest tu wszystko to, co lubię u Tarantino – kapitalne, jedyne w swoim rodzaju postaci (przy okazji trzeźwa konstatacja: Christoph Waltz to najlepszy aktor świata), błyskotliwe dialogi, seria smaczków scenograficznych, kostiumowych i castingowych, żonglerka gatunkami filmowymi... Cała ta reżyserska dzikość i nonszalancja, która sprawia, że co druga sekwencja z filmu Tarantino staje się małym dziełem sztuki. Jedyne, czego dla mnie za dużo, to krew (tak, klasyka ekranowej masakry to jedyna fascynacja filmowa, której z Quentinem nie podzielam). Ba, jest nawet historia miłosna (bo, jak głosi staropolskie przysłowie, do Djanga trzeba dwojga)!
A skoro siedmiu wspaniałych, to pora na drugi film – westernowy pastisz, Django. Jest tu wszystko to, co lubię u Tarantino – kapitalne, jedyne w swoim rodzaju postaci (przy okazji trzeźwa konstatacja: Christoph Waltz to najlepszy aktor świata), błyskotliwe dialogi, seria smaczków scenograficznych, kostiumowych i castingowych, żonglerka gatunkami filmowymi... Cała ta reżyserska dzikość i nonszalancja, która sprawia, że co druga sekwencja z filmu Tarantino staje się małym dziełem sztuki. Jedyne, czego dla mnie za dużo, to krew (tak, klasyka ekranowej masakry to jedyna fascynacja filmowa, której z Quentinem nie podzielam). Ba, jest nawet historia miłosna (bo, jak głosi staropolskie przysłowie, do Djanga trzeba dwojga)!
Co ciekawe, niedawno usłyszałam o tych filmach opinie dwóch kolegów, których zdanie sobie cenię. Pierwszy na Hobbicie się wynudził, twierdząc, że rozwleczono tę opowieść tylko dla celów komercyjnych, a całość jest bez porównania mniej emocjonująca niż Władca pierścieni (nie potwierdzam, bo Władcy wciąż nie widziałam...). Natomiast Django go olśnił. Drugi po seansie Hobbita zachwycał się scenariuszem, zaś film Tarantino określił komiksową wydmuszką z miałkim scenariuszem. Ta rozbieżność wywołała mój uśmiech; sama polecam i Hobbita, i Django, bo bawiłam się na nich świetnie. Choć, tu łyżka dziegciu na zakończenie, oba bez żalu skróciłabym o pół godziny.
* Istnieje oczywiście i trzecia kategoria: kino, które obezwładnia głupotą, poszerza zakres słowa kuriozum albo zanudza na śmierć; tu wysokie lokaty zajmują u mnie Alpy, Antychryst i Drzewo życia; ale bądźmy szczerzy, na tę kategorię rzadko decyduję się świadomie.
** Wypada również wspomnieć o kategorii czwartej, obejmującej filmy, które oglądam w kinie, bo w domu ich odbiór byłby utrudniony z uwagi na gatunek – jak wczorajsi Nędznicy (pozdrawiam „dziewczynę siedzącą obok”!).
** Wypada również wspomnieć o kategorii czwartej, obejmującej filmy, które oglądam w kinie, bo w domu ich odbiór byłby utrudniony z uwagi na gatunek – jak wczorajsi Nędznicy (pozdrawiam „dziewczynę siedzącą obok”!).
Ja Hobbita też bym skróciła. Z resztą pisałam o tym u siebie, a na Django się wybieramy, gdy tylko przybędzie nam więcej czasu wolnego.
OdpowiedzUsuńDjango warto obejrzeć choćby z jednego powodu - ciężko sobie przypomnieć drugi film, w którym pozytywnym zagranicznym bohaterem byłby Niemiec, wraz z niemiecką baśniowością (brzmi jak oksymoron, prawda? ;) przyjaznym ;) niemieckim językiem... i nawet imię Brunhilda przestaje się kojarzyć ze straszeniem dzieci i nabiera zadziwiającego uroku ;)
OdpowiedzUsuńJak na Tarantino (za którym generalnie nie przepadam) film nie ma aż tyle bezmyślnego tryskania krwią. Za to sporo sensu, humoru i inteligentnych dialogów.
i jak "Nędznicy"? bo opinie są skrajne, jestem ciekawa Twojej :) (ja swoją już u siebie wyraziłam ;))
OdpowiedzUsuńMm., mnie się "Nędznicy" podobali, nawet wracam do nich myślami, choć w kinie chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do konwencji. Lubię musicale, ale nie wiedziałam, że będzie to raczej... musical operowy niż operetkowy, czyli żadnego gadania, a każdy (_KAŻDY_) dialog wyśpiewany. W skrócie:
OdpowiedzUsuń- bardzo podobał mi się Hugh Jackman (którego w pierwszej scenie w ogóle nie poznałam)
- podzielam Twój sceptycyzm (przeczytałam recenzję) wobec Russella Crowe w tej kreacji; moim zdaniem nie był zły, ale brak talentu wokalnego znacznie utrudniał mu robotę ;)
- niektóre piosenki chwytały mnie za gardło. I to dla mnie najważniejsza rekomendacja tego filmu.
Ogólnie jednak polecam tylko fanom musicali. R. na przykład z pewnością reagowałby na tym filmie jak bohater "Nietykalnych" w operze ;) A reagować tak by musiał przez bite 2,5 godziny...
dzięki za odpowiedź :) a z powodu, jaki wymieniasz w ostatnich zdaniach, my nie wzięliśmy ze sobą mojego Taty, też by nie zdzierżył ;) to trzeba lubić.
OdpowiedzUsuńJa też słyszałam sprzeczne opinie o Django, wybieram się, żeby sama ocenić :).
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Twoje rozróżnienie na dobre kino poruszające i dobre kino rozrywkowe. Sama takie stosuję i wkurzam się, kiedy ktoś po wyjściu z fajnej, wciągającej, ładnie zrealizowanej i dobrze zagranej przygodówki czepia się, że film był "za mało ambitny".
Tak na przykład było ostatnio po Atlasie chmur - obejrzałam go jako sympatyczną przygodówkę i jako taki mi się podobał. A fala krytyki była głównie taka, że powierzchowny, pretensjonalny, banalny i tak dalej. Zgadzam się z tym, że jeśli chcieć się w nim doszukiwać głębi, to za wiele się nie znajdzie, nie wiem tylko po co jej szukać, zamiast miło spędzić dwie godziny oglądając piękne zdjęcia :).
Osoba, która jako pierwsza przetłumaczyła na polski książkę Hugo jako "Nędzników", powinna gnić w jakimś bardzo zaawansowanym kręgu piekielnym.
OdpowiedzUsuńDla mnie Kino istnieje dokładnie po to, co opisałaś - żeby przeżyć coś, czego sama nie przeżywam, pomyśleć nad czymś, nad czym na co dzień nie myślę, wejść w świat, który normalnie nie istnieje. W tym samym celu czytam książki :-)
"Nędznicy" podobali mi się bardzo, bo podziwiam musical jako niezwykle trudne przedsięwzięcie - dla wszystkich jego twórców. A poza tym te kostiumy, piosenki, które natychmiast nucę, świetnie grające dzieci....Dla mnie super.
OdpowiedzUsuńJak zwykle u Ciebie - świetny tytuł! :)
OdpowiedzUsuńMaryna, wróć po seansie z wrażeniami, ok? Na mnie z kolei jeszcze czeka "Atlas chmur" :)
OdpowiedzUsuńOlgo Cecylio, a jak powinien brzmieć tytuł?
Cieszę się, że mamy podobne oczekiwania co do kina. (Choć o Marynie to wiedziałam, była ze mną na "Drzewie życia" ;)
Dziewczyna siedząca obok, z której strony siedziałaś? ;)
Anonimowy, dzięki.
... ale że 'Władcy...' jeszcze nie widziałaś?! To się nie godzi.. ;) Tym bardziej, jeśli podobał Ci się Hobbit.
OdpowiedzUsuńSomeone like you, zdaję sobie sprawę, że to skandaliczne! ;)
OdpowiedzUsuńJasne, wrócę, tylko chwilowo nikogo nie jestem w stanie wyciągnąć na "Django", wszyscy koniecznie chcą lecieć na "Drogówkę".
OdpowiedzUsuńSzkoda że nie wiedziałam o "Władcy", stoi u mnie na działce, mogłyśmy sobie strzelić dziewięciogodzinną sesję ;).
Ach, te wspomnienia ze wspólnego "Drzewa życia"!
Maryna, i jeszcze tartę czekoladową mogłyśmy strzelić! (tak, właśnie siedzę na Twoim blogu :)
OdpowiedzUsuńO widzisz widzisz. To tylko kolejny argument za tym, że skoro wtedy nie, to kiedyś trzeba nadrobić (zwłaszcza że tarta w gości była i ledwo kawałeczek złapałam!)
OdpowiedzUsuńNo, spędziłam aktywny weekend i nadrobiłam zaległości, mam już za sobą "Django", "Nędzników" i "Hobbita" (napisałam "Django", "Nędznika" i "Hobbitów" po czym patrzyłam na to zdanie i patrzyłam i patrzyłam i wiedziałam, że coś mi nie gra, tylko nie mogłam się doszukać co...)
OdpowiedzUsuńUwaga - spoilery, kto jeszcze nie widział niech nie czyta :).
Django mi się bardzo podobało. Nie jestem wprawdzie fanką estetyki przemocy Tarantino (za to jestem fanką nieco rozwleczonych ładnie nakręconych opowiastek), więc bez żalu wydłużyłabym pierwszą spokojną część filmu o pół godziny kosztem skrócenia drugiej, szybszej i bardziej krwawej.
Bardzo podobały mi się małe smaczki - jak imiona niewolników (Sheba, Broomhilda, D'Artagnan), śpiewanie piosenki na melodię "So long, farewell" z "Dźwięków muzyki", i tak dalej.
Świetne zdjęcia, te śmieszne i te po prostu bardzo ładne. Z moich ulubionych - ujęcie od tyłu kiedy wystrojony w niebieski strój Django dumnie jedzie tuż obok kołyszącego się zęba, mieszkańcy Candylandu wracający z pogrzebu.
Fantastyczny wątek relacji Calvina Candie ze Stephenem, relacja niby przyjacielska (najpierw żarty, szczere uwagi służącego, które przez chwilę pozwalają wierzyć, że Candie traktuje go jak równego), która jednak momentalnie zmienia się w relacje pan-niewolnik kiedy Candie ma na to ochotę, a na koniec szczery żal Stephena w momencie śmierci Calvina.
Żonglowanie nastrojem w stylu Tarantino - śmieszne sceny nagle przechodzą w straszne i smutne, i odwrotnie.
Komplikowanie pozornie prostej sytuacji tak, że widz ma ochotę krzyczeć do ekranu "no ale dlaczego!". Jak w scenie kiedy miałam ochotę potrząsnąć Waltzem i powiedzieć "no podaj mu tę rękę i zwiewajcie!"
Nie doczytałam wcześniej, że w "Django" gra Goggins i bardzo się ucieczyłam jak go zobaczyłam - to mój ulubiony bohater z "Justified" :).
Muzyka! Bardzo bardzo bardzo fajna.
Nie podobała mi się za to postać Broomhildy, nie budziła we mnie sympatii, miała mało charakteru. Zupełnie nie pasowała mi do Brunhildy z islandzkich i niemieckich legend. Ale może zamiana Brunhildy na Broomhildę von Shaft (świetna gra słów) tłumaczy tę utratę charakteru ;).
Maryna, wow!, intensywny weekend za Tobą. Na marginesie - przeczytałam Twoje: "Django", "Nędznika" i "Hobbitów" i też przez chwilę nie wiedziałam, o co chodzi ;)
OdpowiedzUsuńCo do niespiesznych opowiastek i dystansu do estetyki przemocy - całkowicie podzielam Twoje zdanie. W kwestii relacji Candie ze Stephenem - ha, również zafrapował mnie ten wątek, ale z trochę innych powodów. Bo najpierw widzimy Calvina jako okrutnego ekscentryka, który bez mrugnięcia okiem śledzi makabryczne walki niewolników albo wydaje człowieka na śmierć - by po chwili ta sama postać stała się "chłopcem w powozie", którego rozkazy Stephen traktuje jednak z przymrużeniem oka. Niby słucha, niby się podporządkowuje, ale widać jak na dłoni, że jest dla Calvina bardziej wujem niż służącym, że obaj zdają sobie sprawę z ról, które odgrywają w tej sytuacji (bo i Calvin chętnie słucha rad Stephena).
"No podaj mu tę rękę i zwiewajcie!" - rozumiem w pełni, też przebierałam nogami (a'propos - widziałaś "Operację Argo"?). A Gogginsa musiałam sobie wygóglać, bo nie kojarzyłam ;)
Powiedz tymczasem, jak podobali Ci się "Nędznicy"!
Co do relacji Candie-Stephen masz całkowitą rację, rzeczywiście Candie po przybyciu do domu wchodzi w rolę małego chłopca, zaraz zaczyna wrzeszczeć i Stephen na chwilę traci rezon, później znów wracają do takiej relacji, no i w ogóle to ciekawy wątek, też mógłby być pociągnięty dłużej :).
OdpowiedzUsuń"Operacji Argo" nie widziałam, widziałam trailery w kinie i mnie jakoś nie przyciągnęły, a warto?
"Nędznicy" mnie nie zachwycili. Tzn. obejrzałam z zainteresowaniem, lubię musicale, czas mi szybko zleciał i w ogóle, ale wyszłam bez szczególnych emocji.
Co do śpiewu, to Crowe mi akurat nie przeszkadzał (śpiewa słabo, ale ma miłą dla ucha barwę- chociaż rzeczywiście musiał się tym śpiewaniem strasznie spinać, bo zagrał znacznie gorzej niż zwykle), za to głos Jackmana mnie denerwował, chociaż zagrał bardzo dobrze.
Podobał mi się Sacha Baron Cohen i Helena Bonham Carter, ale oboje już widziałam w nieco przerysowanych i zabawnych rolach w musicalu, więc tak się spodziewałam, że i tu sobie poradzą ( (Helena Bonham Carter się "wyrobiła", bo poprzednio zagrała fajnie, ale zaśpiewała dosyć strasznie, a tu już sobie całkiem nieźle poradziła ;) ).
Było kilka bardzo fajnych głosów wśród aktorów grających role drugoplanowe.
Zdziwiłam się, że Anne Hathaway sobie poradziła całkiem nieźle - w końcu śpiewała chyba największy hicior tego musicalu, który większość osób zna z wykonań świetnych głosów (Aretha Franklin <3). Podobało mi się, że zamysł był taki, żeby zrobiła wrażenie w inny sposób niż próbując popisać się wokalnie - to się bardzo dobrze udało, a wokalnie w porównaniu z piosenkarkami, które wykonywały to przed nią, nie miałaby chyba szans.
Czyli w zasadzie wychodzi na to, że większość rzeczy mi się podobała i nie mam się do czego przyczepić, ale jakoś tak obejrzałam bez zachwytu :).
Maryna, podzielam Twój zachwyt wobec wykonania Arethy Franklin. Ja w ogóle przez to miałem lekko popsuty seans - wiele osób mi mówiło, że Hathaway wypadła nieźle, a tu cały czas nasuwało się niekorzystne dla niej skojarzenie... Ale masz rację, w sumie sprytnie wybrnięto z sytuacji, dodając do piosenki partie mówione.
OdpowiedzUsuńMaryna, tak niecierpliwie czekałam na Twoją opinię, że gdy już się pojawiła trzeba było mi ją palcem pokazać ;) Wykonanie Arethy Franklin muszę wyszukać, dzięki za polecenie.
OdpowiedzUsuńA z jakimi musicalowymi rolami kojarzysz najbardziej Helenę BC i Sachę BC (zbieżność inicjałów ;)? Aktorkę w wydaniu śpiewającym pamiętam ze "Sweeney Todda" Burtona - wtedy jej partie wokalne bardzo mi się podobały.
Co do "Operacji Argo" - widziałam w kinie i nieźle się naemocjonowałam przez te półtorej godziny ;) Nie jest to może film wybitny, ale trzyma w napięciu jak należy, no i cała historia, na której oparto scenariusz, jest przejmująca. Moim zdaniem warto (zwłaszcza kiedy ma się do napisania jakąś pracę, wiadomo ;)
Haha, no to (jak już mogłyśmy się zacząć domyślać przy Jackmanie ;) ) zupełnie inne głosy i śpiewanie nam się podobają, bo mnie właśnie w tym samym filmie śpiewanie Heleny BC (nie będę łamała palców na klawiaturze próbując jeszcze raz napisać te ich wszystkie nazwiska ;) ) drażniło, miałam wrażenie, że cały czas melodyjnie mówi, a nie śpiewa. A Sachę BC też pamiętam stamtąd, śpiewał kiedy robili z Deppem konkurs golenia.
OdpowiedzUsuńKrystian, no to możemy założyć fanklub Arethy Franklin ;).
"Do Djanga trzeba dwojga" - dobre!
OdpowiedzUsuń